Jak wygląda "koronawirus pierwszego stopnia w trzecim świecie"? Pisze o tym w korespondencji do "Gościa Płockiego" ks. Jarosław Tomaszewski, misjonarz w Urugwaju.
Była czwarta niedziela wielkanocna i piękne, majowe popołudnie. Przyjechałem ze stolicy Urugwaju do Minas na urodziny kolegi - polskiego księdza. Po obiedzie zamiast sjesty wybrałem spacer po ulicach miasta, w którym spędziłem sześć lat życia. Ponieważ na półkuli południowej chodzi się jakby do góry nogami, więc początek maja, inaczej niż w Polsce, oznacza dla odmiany początek chłodnej pory roku. Zanim przyjdą tygodniowe, niekończące się i obfite deszcze w lipcu, najpierw wieje solidnie od maja.
A tymczasem słońce doskwiera bez zmian z zaskakującą o tej porze roku siłą, wysoka temperatura i przyjemny cień drzew aż zaprasza, by wystawiać nos poza drzwi własnego domostwa. Uśmiecham się sam do siebie i przypuszczam, że ta superpogoda w maju to taki plus od Pana Boga na czas uciążliwej dla wszystkich kwarantanny.
Przepisowo wdziewam higieniczną maseczkę na twarz i z ciekawością ruszam ulicami stolicy departamentu Lavalleja. Gdy docieram do głównego placu miasta, pierwsze, co przykuwa moją uwagę, to dwa ogromne ekrany, na których co kilka sekund wyświetlają się twarze rozmaitych osobistości życia publicznego naszej bananowej republiki. Ich usta powtarzają po hiszpańsku jak refren: "zostańcie w domu!". Po wstępnym odnotowaniu komunikatu rządowego, dosięga mnie druga z obserwacji: na głównym placu Minas spaceruje, spożywa to i owo oraz bawi się z dziećmi niezliczona ilość ludzi. Mało tego, podążając dalej mijam otwarte drzwi do popularnych, miejscowych, tak zwanych boliches – czyli po naszemu alkoholowych lokali o nadszarpniętej reputacji. A w nich stłoczeni na sobie, wniebowzięci, z kieliszkami na ustach, dyskutujących jak to południowcy, mężczyźni i kobiety. Jest tu więc jakaś kwarantanna, czy jej nie ma?
"Trucho" a "zostań w domu"
Zanim wyjechałem na misje do Ameryki Południowej, znajomy Argentyńczyk nauczył mnie bardzo ważnego słowa, bez znajomości którego wszelka próba zrozumienia latynoskiej mentalności kończy się raczej porażką. Wyraz trucho, przynajmniej w dolnych regionach kontynentu, ni mniej, ni więcej oznacza obowiązkową dwuznaczność rzeczywistości: coś może być i zarazem nie istnieć, można obiecywać coś, wiedząc, że nikt nie dotrzyma słowa, lub zaczynać coś bez presji dokończenia tematu. Ponadto nie należy się na to oburzać, a mniej jeszcze planować jakąś zmianę takiego stanu spraw.
Pamiętam wciąż, że dla Europejczyka podobne podejście do życia to zgroza. Po latach misyjnego życia tutaj powiem tylko, że w normalnych warunkach istnienia słowo trucho ma swój koloryt i smak. Podobna mentalność stawiana jest pod znakiem zapytania w epoce globalnej pandemii, z powagi której w Urugwaju z jednej strony zdajemy sobie sprawę, a z drugiej strony nie. To chyba dlatego setki ludzi bawi się beztrosko na placu miasta, spoglądając w stronę barwnego obrazu rządowego ekranu z przepisowym napisem: zostań w domu! I nie musimy się bać – naprawdę nikt nie pokusi się o to, by z placu usunąć albo ekrany, albo ludzi. Jak więc wygląda stan zagrożenia koronawirusem w moim kraju misyjnym? Myśląc o tym, chciałbym podkreślić znaczenie czterech zagadnień: sytuacji ekonomicznej, statystyki zakażonych, postawę rządzących i życia religijnego.
Bieda gorsza niż pandemia
Po pierwsze, wprowadzenie kwarantanny i wygaszenie do minimum mizernej i tak gospodarki w Urugwaju i nie tylko spowodowało widoczną zapaść ekonomiczną. Ceny podstawowych towarów są kosmiczne i przez nikogo niekontrolowane – ten sam chleb można kupić w różnych sklepach za cenę dosięgającą dwudziestu peso różnicy między jednym stoiskiem a drugim. Urugwajczycy w większości nie mają stałego zatrudnienia, utrzymując się raczej z pracy dorywczej, nazywanej tutaj changa. To oczywiste, że tego typu usługi w dobie pandemii zostały zawieszone. Co prawda, gwałtowny wzrost pauperyzacji społeczeństwa budzi też większe objawy sąsiedzkiej solidarności. Znam dzielnice nędzy, w których codziennie wieczorem gotuje się ciepłą zupę z warzyw dla wszystkich mieszkańców ulicy. Mam jednak wrażenie, że nie są to działania wystarczające i że wizja powszechnej biedy może dotknąć trzeci świat bardziej niż sama pandemia.
ks. Jarosław Tomaszewski (oprac. am)