Wnukowie Marceliny Rościszewskiej - Janina i Lech Michał - byli w Płocku gośćmi spotkania z cyklu "Choćby jedno życie, choćby kromka chleba".
Spotkanie nosiło tytuł "Sprawiedliwi z Doliny Będkowskiej", bo to właśnie w tej podkrakowskiej dolinie Lech Rościszewski zbudował ogromny dom, zwany "Szańcem", w którym w czasie II wojny światowej schronienie znalazły także rodziny żydowskie. - Jestem rodowitym mazurem płockim, ostatnim w moim rodzie, który się urodził na Mazowszu. Jako dziecko, zawędrowałem po utracie majątku mego dziadka, do babci Marceliny, gdzie uczyłem się samodzielnie się ruszać. Jako dwulatek byłem "lalką" do zabawy dla dziewczyn, które w tym czasie się tam uczyły - wspominał prof. Lech Michał Rościszewski, syn Lecha i wnuk Marceliny Rościszewskiej, pedagog, społeczniczki, działaczki niepodległościowej, dyrektorki gimnazjum żeńskiego Płocku.
Wnuk Marceliny, dziś liczący już ponad dziewięćdziesiąt wiosen, tak wspominał moment, gdy do Doliny Będkowskiej dotarła wojna. - Dokładnie miesiąc wcześniej skończyłem lat 14. Doskonale pamiętam, to był piękny, słoneczny ranek, nad doliną poprzecznie przeleciał jeden za drugim sznur niemieckich bombowców. Po krótkim czasie wróciły, atakowane z boku przez jeden polski myśliwiec, ale bezskutecznie - mówił prof. Rościszewski. Jego rodzinny dom stał się wkrótce ostoją dla wielu uciekinierów, w tym także żydowskich rodzin.
- Pierwszy gość był to doktor Bierzyński. Miał liczną rodzinę i przyjaciół, obywateli polskich pochodzenia żydowskiego w Krakowie. Kiedy administracja niemiecka potrzebowała mieszkań dla swoich ludzi, wyrzucano w pierwszej kolejności bogatych Żydów, którzy mieli mieszkania w dobrych punktach Krakowa. Niebawem zjawiło się kilka rodzin - opowiadała na spotkaniu Janina Rościszewska - Krawczyk, wnuczka Marceliny.
Powoli "Szaniec" Rościszewskich zaczął napełniać się ludźmi. To był potężny dom, z dwudziestoma pokojami, ale nie było w nim wygód. - Dom był niesłychanie prymitywny, wybudowany według mazowieckich wzorów, słabo skanalizowany. Na górze były tylko przewody dymowe i wszyscy musieli sobie wstawić piece - mówił Lech Michał Rościszewski. Jego siostra wspominała: - Nie dość, że wszystkie pokoje były zajęte, to niektóre były podzielone. Nasz przedtem dziecinny pokój był podzielony szafami. Było bardzo tłoczno. Dla swoich gości polskich mieliśmy wspólną kuchnię. Nasi goście na 1 piętrze też mieli kuchnię. Oczywiście były to kuchnie typu wiejskiego, wielkie blaszane piece, z fajerkami.
Ciekawe, jak różnie rodzeństwo Rościszewskich wspomina tamten czas. Pani Janina widzi więcej ciemnych stron. - Ja pamiętam zaangażowanie nas wszystkich do ciężkiej pracy. Przecież naszą służbę Niemcy wywieźli na roboty, a myśmy zostali praktycznie sami. Ja z bratem pasałam krowy. Trzeba było zacisnąć pasa - opowiadała w Płocku. Brat pani Janiny, jak przyznał z natury optymista, pamięta, że mimo ciężkiej pracy (ojciec uczynił go odpowiedzialnym za cały inwentarz) był to też czas młodzieńczej zabawy. - Był tam cały szereg młodych ludzi - Żydów i nie - Żydów w moim wieku i myśmy się kapitalnie bawili - wspominał.
Sąsiedzi Rościszewskich wiedzieli, że w "Szańcu" mieszkają też rodziny żydowskie. - Ci ludzie nie chowali się, chodzili swobodnie. Okoliczna ludność świetnie o tym wiedziała. Myśmy się nie obawiali sąsiadów. W sąsiedztwie, u chłopów Piwowarczyków, też mieszkała rodzina żydowska - mówiła pani Janina. Nadszedł jednak lipiec 1942 r. - Niemcy zamykają getto i bardzo skrupulatnie sprawdzają, kto uniknął getta. Mają już listę. Zaczynają szukać po okolicy. I w tym błogostanie, w poczuciu bezpieczeństwa, bo jest piękna niedziela, piękna pogoda, jeszcze się wszyscy nie otrząsnęli ze snu,a tu nagle jedzie w stronę domu samochód niemiecki - opowiadała pani Janina. Część osób schroniła się w lesie, m.in. wspomniany doktor Bierzyński z dziećmi. Jednak część lokatorów, także żydowskich, "Szańca" nie poczuła zagrożenia, tym bardziej, że miało wyrobione dobre papiery. - Niemcy wyjechali obładowani, dom zostawili obrabowany. Odjechali, zapewniając, że wrócą. Wszyscy, który byli w lesie, wrócili do domu. Potem była krótka narada. Doktor Bierzyński zdecydował, że jeszcze przenocuje, ale nie czuje się tu już bezpiecznie. Uznał jednak, że da sobie radę ze swoją rodziną, bo ma tylu znajomych pacjentów w okolicy. Ale reszta nie miała gdzie pójść i została - mówiła Janina Rościszewska - Krawczyk.
Rodzice gości spotkania, noszący te same imiona - Janina i Lech, otrzymali tytuł "Sprawiedliwi wśród Narodów Świata" dzięki Pawłowi Wagnerowi, żydowskiemu chłopców, którego rodzina Rościszewskich przyjęła do siebie i traktowała jak członka rodziny. - Paweł trafił do rodziny Rościszewskich, gdy miał 2 lata, i właściwie od momentu, gdy Niemcy zabrali mu matkę, stał się bratem państwa Janiny i Lecha Michała. Pani Janina, wtedy jedenastoletnia dziewczynka, opiekowała się nim. Miała bojowe zadanie, by pilnować Pawła, jak własnego oka i nie dopuścić, by którykolwiek z patroli niemieckich tegoż chłopca znalazł. Paweł był z państwem do końca wojny - wyjaśniała prowadząca spotkanie Barbara Rydzewska.
Pani Janina wspomniała, jak pewnego wieczoru przyjechała niemiecka żandarmeria i przeszukiwała dom. - Paweł gdzieś mi znikną. Padł strzał na zewnątrz. Przestraszyłam się. Okazało się, że próbowali ustrzelić psa. Odjechała żandarmeria. Gdzie ten Paweł? Nagle szafa się otwiera, a tam Paweł, zaczadzony kulkami molowymi, półprzytomny, wypadł z wielkiego buta. To były buty futrzane, bardzo wysokie, na zimę. On miał coś zakodowanego, że Niemców się trzeba bać. Nie wiedział dlaczego, ale się schował.
am