- Często szukam tych odpowiedzi, których potrzebowała s. Faustyna. I wielokrotnie takie odpowiedzi otrzymałem - mówi Michał Góral, kamerzysta i scenarzysta, autor książki "Zapatrzeni", w rozmowie z Agnieszką Małecką.
Michał Góral przeprowadził wywiady z aktorami, z którymi pracował
Agnieszka Małecka /GN
Agnieszka Małecka: Obraz, zarówno filmowy, jak i fotograficzny lub namalowany, musi być bliski filmowcowi. Co Pan czuje, patrząc na obraz Jezusa Miłosiernego?
Michał Góral: Dla mnie, jako dla osoby zajmującej się obrazem, bardzo istotne jest to, że dostajemy taki namacalny przedmiot jako umocnienie. Pomaga to w koncentracji na modlitwie. Jestem do tego obrazu bardzo przywiązany. Znam różne jego warianty, ale szczególnie podoba mi się ten, który jest w Wilnie, chociaż wiem, że istota tego wizerunku tkwi nie w stronie artystycznej malowidła. W ogóle bardzo lubię patrzeć na oblicze Chrystusa, bo mam wrażenie, że nawiązuję z Nim lepszy kontakt.
Czy „Dzienniczek” jest formą drogowskazu? Odwołuje się Pan do niego w swojej książce „Zapatrzeni”, która jest zbiorem wywiadów ze znakomitymi polskim aktorami, pracującymi m.in. na planie serialu „Złotopolscy”.
Myślę, że tak. „Dzienniczek” leży obok Biblii na moim stoliku nocnym, bo lubię do niego zajrzeć. Często szukam tych odpowiedzi, których potrzebowała s. Faustyna. I wielokrotnie takie odpowiedzi otrzymałem. Tak było również tu, w sanktuarium płockim, kiedy byłem wiele lat temu.
Moja mama w Płocku spędziła pierwsze lata życia i opowiadała mi o tym mieście, ale po wojnie do niego nie wróciła. Chciałem więc ją tu przywieźć. Stało się to na szczęście tuż przed jej zapadnięciem na chorobę Alzheimera, bo teraz nie byłaby już w stanie świadomie tego odbierać. Chodząc po Płocku, trafiliśmy wtedy do sanktuarium.
Potem przyszła choroba i wiele sytuacji i znaków poprowadziło nas przez św. Faustynę aż do tego, że mama trafiła do sióstr Matki Bożej Miłosierdzia w Warszawie, gdzie jest pod znakomitą opieką od 6 lat. W płockim sanktuarium byłem już dwukrotnie i jestem po raz trzeci jako pielgrzym, ponieważ mam poczucie, że to jest miejsce szczególne. Wydaje się, że to, co stało się z moją mamą, to wszystko zostało poprowadzone poza mną. Czuję tę opiekę.
Aktorzy często odżegnują się od „misyjności” swojego zawodu. Jak to wygląda z drugiej strony kamery?
Sztuka prawdziwie wykonywana jest przede wszystkim bliska wiary. W swojej książce zebrałem takich bohaterów, którzy są wybitnymi aktorami. Każdy z nich ma duży dorobek. Nie ma z nami już Ireny Kwiatkowskiej i Jerzego Turka, którzy są historią polskiego filmu. Wybrałem świadomie ludzi mających bardzo poważne podejście do swojego zawodu i duchowości. To są ludzie, którzy przeszli już przez moment wielkiej popularności i zachłyśnięcia się gwiazdorstwem. To nie znaczy, że wszyscy są już tak bardzo umocnieni w wierze, ale są to osoby, które mają swoje przemyślenia.
A jak jest z dobrem w sztuce filmowej? Wydaje się, że teraz jest ona bardziej zafascynowana bohaterem dwuznacznym, a nawet złym. Czy dobro może być ciekawe?
Zło faktycznie wydaje się być czymś spektakularnym i ciekawszym do pokazania. Jednak sądzę, że w niektórych serialach udaje się zachować wartości i o nich mówić. Mam takie poczucie, że „Złotopolscy”, serial, przy którym pracowałem, był tego przykładem, i że nie uczestniczyłem w czymś miałkim. Dobro można pokazać, tylko potrzebny jest jakiś kontrast, tak, jak dla światła mrok, a dla bieli czerń. To nieprawda, że trzeba pokazywać zło, które nas pochłania, zniewala czy przygnębia. Bo można to pokazać w taki sposób: dzieją się rzeczy trudne, zdarzyło się coś złego, ale jest to dążenie do dobra. Myślę, że dzisiaj ludzie potrzebują bohaterów pozytywnych. Wiem, jak bardzo aktorzy są utożsamiani ze swoimi rolami. I wiem z wielu rozmów, że jeśli ktoś gra złą rolę, to też jest źle postrzegany w rzeczywistości.
Potrzeba więc dobrego scenariusza, który nie będzie monotonny, hagiograficzny, w którym wszystko będzie tylko dobre i piękne, bo życie takie nie jest. Myślę, że pokazując zło, trzeba dać nadzieję, że ktoś się z tym zmaga.
am