Kiedy po ŚDM w Krakowie tlił się jeszcze entuzjazm w młodych ludziach z Dobrzynia nad Drwęcą, postanowili go nie gasić – tak powstał wolontariat, który niesie pomoc lokalnej społeczności.
W ich „centrum dowodzenia” – sporej sali mieszczącej się w okazałym domu parafialnym u dobrzyńskiej św. Katarzyny Aleksandryjskiej – przykuwa uwagę portret matki Teresy, plakat Światowych Dni Młodzieży i tablica zapisana imionami i nazwiskami – ślad polsko-włoskich kontaktów, jakie zawiązały się w tym mieście wokół ŚDM w 2016 r. Minęło osiem, dziewięć lat, odkąd tamto wielkie wydarzenie wytworzyło dobry ferment w tej parafii na północno-zachodnich krańcach naszej diecezji.
– W trakcie kilkuletnich przygotowań do spotkania w Krakowie bardzo zżyliśmy się ze sobą. Najbardziej złączyły nas trudne chwile, których było niemało, ale to one budowały naszą wspólnotę. Później szkoda było to wszystko zamknąć i zmarnować taki potencjał – przyznaje Paweł, jeden z wolontariuszy z najdłuższym stażem w Dekanalnym Centrum Wolontariatu ŚDM w Dobrzyniu nad Drwęcą. To bodaj jedyna taka grupa w tych okolicach, która dała się już poznać lokalnej społeczności z dobrych i skutecznych inicjatyw. Gdy organizują jakąś akcję i zbiórkę, tutejsi mieszkańcy wiedzą, że wszystko, co uda im się zebrać, zostanie przekazane na deklarowany cel.
– Bardzo ważne jest zaufanie do nas, które budowaliśmy przez kilka lat. Podczas pierwszych akcji zbieraliśmy niewielkie kwoty, rzędu kilkuset złotych, ale stopniowo to się zmieniało. Gdy podsumowaliśmy ostatnie dwa lata, okazało się, że w tym czasie udało nam się zebrać na potrzeby konkretnych osób łącznie około 100 tys. zł – cieszy się Anna Szynkiewicz, która jest koordynatorką tego wolontariatu. Nigdy nie stoją przy kościele z samą puszką, czekając na datki. Najpierw przez długie godziny dają coś od siebie: szykują na sprzedaż palemki wielkanocne, różańce czy sianko na Boże Narodzenie; w karnawale pieką pączki, chrusty, a w ciągu roku ciasta. Oczywiście nie są w tym sami, bo wspomagają ich mamy, babcie, panie z koła gospodyń i inni ludzie dobrej woli. Ich duszpasterze, z proboszczem ks. Jarosławem Kuleszą, również nieraz dołożą własną cegiełkę, kupując coś z ich kramików. Zbiórce więc zawsze towarzyszy jakiś kiermasz czy loteria fantowa. I chociaż nawet w ich gronie są głosy sceptyczne, czy uda się wszystko sprzedać, to chyba nie mieli takiej sytuacji, żeby kiermasz skończył się fiaskiem. Anna, która czuwa nad stroną formalną zbiórek, wspomina, że podczas pewnej akcji zabrakło ciasta już około południa i wraz z wolontariuszką Julią w ciągu dwóch godzin upiekły 100 babeczek i 4 blachy ciasta. – My po prostu wiemy, że nic się nie zmarnuje. A kwoty, które uda nam się uzbierać, zwykle są takie, jakich potrzebujemy na dany cel. Naprawdę tu nic nie dzieje się przypadkowo… – mówi z uśmiechem. Wspomina zbiórkę na remont łazienki dla tniepełnosprawnego Szymona, na którą potrzeba było niemal 10 tys. zł. – W samym Dobrzyniu zebraliśmy ok. 5 tys., ale brakowało jeszcze 4,5 tys. zł. Pojechaliśmy więc do sanktuarium w Oborach, gdzie sprzedawaliśmy książki i ciasta. Podeszła pewna pani i dała mi kopertę. Powiedziała, że wcześniej nie wiedziała, co z tym zrobić, ale już wie. Gdy otworzyliśmy kopertę, okazało się, że tam było 1000 zł. I wiele jest takich sytuacji, gdy jesteśmy zaskoczeni, że ludzie, którzy nas nie znają, obdarzają nas zaufaniem – mówi koordynatorka.
Siłą tego wolontariatu jest pomoc niesiona w tej społeczności, w której żyją. Kiedyś sami szukali potrzebujących, a teraz często ktoś do nich zwraca się z prośbą. Potrzeby są różne. Poza kwestami, m.in. trzykrotnie już uczestniczyli w remoncie jakiegoś mieszkania osób potrzebujących, pośredniczyli w przekazywaniu mebli czy kupnie węgla. Wolontariat to naprawdę dla nich sporo pracy, ale nie narzekają. – Nawet gdy jesteśmy zmęczeni, to jest to zwykle zmęczenie pozytywne – mówi Paweł. – Często jest tak, że gdy mamy jakąś akcję, jestem tu cały dzień, ale nie odbieram tego jako obowiązku, tylko jako przyjemność. Wiem, że robię to w jakimś celu i są tego efekty. Poza tym bardzo dobrze się tutaj czuję. Miło się po prostu spotkać i coś wspólnie zrobić – mówi Julka. I faktycznie w tej grupie, która po latach zmian i przepływu kolejnych ochotników już okrzepła, panuje rodzinna atmosfera. Jak wspomina Anna, starają się trzymać zasady, którą zostawił im kiedyś ks. Grzegorz Sieczka, aby ten wolontariat nie był dla nikogo trampoliną do tego, by samemu błyszczeć. Liczą się pokora i poczucie równości. – To działanie nas uszlachetnia i szlifuje wewnętrznie – przyznaje wolontariuszka Dorota.
Na pewno nie idą na ilość, ale na jakość. W ludziach liczą się wrażliwość i chęć czynienia dobra. Dlatego są efekty. Świeżo upieczonemu wolontariuszowi Marcelowi zaimponowało właśnie to, co udało się przez te lata zrobić grupie, dlatego do niej dołączył. Więcej, zachęcił do działania kolegę Kubę. Obaj przygotowują się teraz do sakramentu bierzmowania. – W naszej parafii przyjęliśmy taką zasadę, by m.in. opowiadać o wolontariacie młodzieży bierzmowanej. Dzięki temu wyławiamy takie perełki – mówi Anna.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się