Przypominamy historię, która wydarzyła się w Płocku w czerwcu minionego już roku. Historię o nadziei, którą uratowała wiara.
Proszę nie płakać, wszystko będzie dobrze, za pani męża ofiaruję moje życie - powiedziała zakonnica do żony pana Piotra. To stało się dwa miesiące temu w szpitalu na płockich Winiarach.
Co może łączyć życie siostry zakonnej z dolą młodego rolnika, gdy ona żyje w klasztorze, a on w swym gospodarstwie? A jednak czasami ludzie trafiają do szpitala i tam mogą się podzielić nie tylko swoim cierpieniem.
"Już wszystko jest ustalone"
Ta niezwykła historia wydarzyła się ponad dwa miesiące temu i jest o tym, jak siostra zakonna uratowała życie młodego rolnika. 6 czerwca Piotr Gutowski z parafii Słupia k. Płocka uległ wypadkowi w swoim gospodarstwie, został bardzo ciężko poturbowany przez byka. Miał złamane 10 żeber. Szybko pojawiła się odma płucna i realne zagrożenie życia. Przetransportowany do szpitala na płockich Winiarach, znalazł się na oddziale ratunkowym. - To był dla nas wielki ból i lęk, bo nie wiedzieliśmy, co się stanie z moim mężem. Groził mu bezdech i niebezpieczeństwo, że po prostu się udusi. Ogromny ból i ucisk w klatce piersiowej sprawiały, że mógł wykonać zaledwie kilka oddechów. Sytuacja była naprawdę bardzo trudna - wspomina pani Małgorzata, która jest pielęgniarką, i bardziej od innych zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa całej sytuacji. Było więc wiele łez na oddziale ratunkowym w Płocku.
I nagle usłyszała, jak ktoś ją wołał zza parawanu, na tej samej sali: "Proszę pani, proszę pani". Podeszła bliżej i zobaczyła, że na łóżku leży jakaś kobieta i trzyma w ręku różaniec. - Zapamiętałam jej promieniejące oczy, biła z nich jakaś dziwna radość i pokój. Powiedziała mi: "Nie bójcie się, będziecie bezpieczni. Ja cały czas modlę się za męża i wstawiłam się za nim u św. ojca Pio. Idź i powiedz mu, że się za niego modlę. Będziecie bezpieczni".
Następnego dnia, wczesnym rankiem, gdzieś o 4 rano, mąż pani Małgorzaty zadzwonił do niej, bo już nie mógł wytrzymać z bólu. Spał zaledwie kwadrans, odczuwał wielki ból, nie mógł oddychać, był już wycieńczony. Lekarze zmienili drenaż, ale i to niewiele pomagało. - Gdy znowu byłam przy mężu, usłyszałam jak wołała mnie ta sama kobieta. Wciąż nie wiedziałam, że jest to siostra zakonna, ale jej różaniec ciągle trzymany w ręku coś mi sugerował. Wołała znowu: "Proszę pani, proszę pani!". Gdy podeszłam, powiedziała mi z taką dziwną radością, przekonaniem i wiarą, że teraz to już na pewno będzie dobrze: "Proszę pani, ja ofiarowałam Panu Bogu moje życie za pana Piotra. On jest wam bardzo potrzebny. Zapamiętaj, kochana, że jesteście bezpieczni, już nic złego się nie stanie. Już jest wszystko ustalone. Idź i powiedz to mężowi. W dniu wczorajszym to było jeszcze za mało…" - tak mówiła.
To wszystko wydawało się dziwne, ale pani Małgorzata i jej mąż uwierzyli słowom siostry Hanny. - Poprosiłam ją o numer telefonu, bo chciałam jej pomóc, gdy wyjdzie ze szpitala, jestem przecież pielęgniarką. Ale siostra z uśmiechem odpowiedziała, że to już nie będzie potrzebne, bo ona ofiarowała już swoje życie Panu Bogu. Gdy wróciłam do męża, zauważyłam, że on od razu zaczął się lepiej czuć, mógł zasnąć. Dziwna rzecz, bo gdy lekarze zaczęli porównywać aktualny stan zdrowia mojego męża z wykonanymi wcześniej badaniami, stwierdzili, że są one nieadekwatne do pacjenta "ojomowego", jak wcześniej go kwalifikowano. Miał być przecież podłączony do respiratora, miał mieć rekonstrukcję żeber, a to wszystko okazało się już niepotrzebne - wspomina pani Małgorzata.
Siostra Hanna została przewieziona na operację do Warszawy. Gdy opuszczała salę, na której leżała razem z panem Piotrem w Płocku, spojrzała na niego, uśmiechnęła się i powtórzyła, aby się nie martwić, bo wszystko będzie dobrze. Pan Piotr zdołał tylko powiedzieć: "Zawsze się będę za siostrę modlił". Wkrótce również sam został zawieziony do Warszawy, ale gdy lekarze zobaczyli, jak o własnych siłach idzie na oddział szpitalny, nie rozumieli, dlaczego pacjent rzekomo w ciężkim stanie o własnych siłach do nich przyszedł.
Jego stan zdrowia poprawiał się z dnia na dzień, do piątku. Wtedy wróciła zapaść, duszności i ogromny ból w klatce piersiowej. Był bardzo słaby. Później okazało się, że był to dzień śmierci siostry Hanny. Był to 12 czerwca. Nazajutrz i w kolejne dni stan zdrowia pana Piotra znowu zaczął się poprawiać. Od kilku tygodniu jest już w domu. Niemal wszystkie żebra się zrosły, a on pracuje już w swym gospodarstwie, a nawet żniwuje.
Odpowiedziała ofiarowaniem
Kim więc była ta siostra, która zdobyła się na tak heroiczny gest w płockim szpitalu?
- Była siostrą od wszystkiego, od każdej pracy, bardzo ofiarną i zwyczajną, katechetką z wielką pasją, autentycznie przeżywała naszą zakonną regułę - wspomina s. Agnes Jaszczykowska, przełożona generalna sióstr pasjonistek.
Pochodziła z Kraśnika. Do zgromadzenia wstąpiła 1 lipca 1976 roku W życiorysie napisała: "powołanie moje było wewnętrznym spotkaniem z miłością naszego Ojca", a formacja duchowa była dla niej "modlitewnym spotkaniem z Panem przez Niepokalaną i walką z własnymi słabościami". W zakonie przeżyła 44 lata. Pracowała w Wilanowie, Kielcach, Płocku, Ciechanowie, Gostyninie i Staroźrebach. Przez 40 lat była katechetką. - To była jej pasja. Uczyła całą swoją osobą. Miała ogromny dar i przystęp do najmłodszych. Z jej duchowego rysu warto podkreślić wielką cześć dla Maryi Niepokalanej. Gdy zaczęła chorować, powiedziała mi, że oddała się w niewolę Matce Bożej i Ona się nią opiekuje. Jeszcze na kilka tygodni przed śmiercią była na Jasnej Górze na naszym zakonnym czuwaniu - opowiada s. Agnes.
Nie zachowały się raczej żadne zapiski duchowe po siostrze, ale idąc tropem myśli o jej oddaniu się Maryi, warto przypomnieć słowa aktu oddania się Matce Bożej, który napisał sługa Boży kard. Stefan Wyszyński. Chętnie modlono się nim w wielu wspólnotach parafialnych i zakonnych, a każde jego słowo ma swój ciężar i niesie odpowiedzialność: "Tobie poświęcam ciało i duszę moją, wszystkie modlitwy i prace, radości i cierpienia, wszystko czym jestem i co posiadam". Może tymi albo podobnymi słowami siostra Hanna "wszystko ustaliła z Panem Bogiem?".
- Gdy zaczęła chorować, a to wszystko trwało krótko, mówiła mi, że nie boi się śmierci, bo jest przygotowana. Obawiała się tylko, czy będzie umiała przyjąć w duchu jej zakonnego charyzmatu i miłości do męki Pańskiej. Jak widać, odpowiedziała ofiarowaniem swego życia za drugiego człowieka - dodaje matka generalna.
- Wierzę, że siostra Hanna miała do spełnienia misję. I wypełniła ją heroicznie! Dziękuję jej za modlitwę i za siłę, którą mi dała - mówi wzruszony pan Piotr. Wdzięczny za to, co otrzymał w darze, często odwiedza cmentarz w Staroźrebach. Ale, co ciekawe, gdy zawieziono go tam po raz pierwszy, gdy wracał ze szpitala w Warszawie, sam intuicyjnie trafił bez problemu na grób siostry, choć nikt mu tego miejsca nie wskazywał. Ofiarodawczynię i obdarowanego łączy wielka wdzięczność i wiara, że Bóg przedziwnie działa i ocala.