Zmarły ks. prof. Ireneusz Mroczkowski we wspomnieniu i świadectwie przyjaciela ks. prof. Henryka Seweryniaka.
Pół wieku wędrowaliśmy razem: przez płockie seminarium, KUL, Rzym. A potem znowu, już jako profesorowie, seminarium, KUL, UKSW. Pytają więc mnie, skąd brały się w nim takie intuicje i pasje, aby tak wierzyć i tak wiele zdziałać, tylu znać i budować więzi, inicjować spotkania.
Jestem przekonany, że to nie była tylko sprawa charyzmatu, zdolności czy talentów. U niego wszystko brało się z pasji życia prawdziwym kapłaństwem. Dobrze znał nasze, swoje księżowskie słabości, grzechy, porażki. Ale nie znosił, gdy nie było w nas wyobraźni, walki i właśnie pasji, gdy zgadzaliśmy się na płaskość, przeciętność, bylejakość, obrastanie w tłuszcz.
W czasie studiów na KUL odbywały się co rok spotkania wigilijne dla uczących się tam księży i świeckich z naszej diecezji. Pewnego razu podczas takiego spotkania wypadło mu mówić homilię. Dominantą Ewangelii były w tym dniu słowa Jezusa: "Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął". Nie zapomnę, jak zakończył swoją homilię: "Jezu, który przyszedłeś ogień rzucić na ziemię, uczyń serca nasze według serca Twego". Nie "Jezu, cichy i pokornego serca...", ale właśnie tak. Często też powtarzał strofę z "Przesłania Pana Cogito" Zbigniewa Herberta:
czuwaj – kiedy światło na górach daje znak – wstań i idź
dopóki krew obraca w piersi twoją ciemną gwiazdę […] Bądź wierny idź.
Część tej strofy wypisał już w 1974 r. na swoim obrazku prymicyjnym. A nie jest to przecież żaden nabożny cytat. Do tego zaczerpnięty z Herberta, niegłaskanego wtedy ani przez cenzurę, ani przez władze. Widać od początku uważał, że prawdziwy kapłan, o którego tak zmagał się w sobie i w nas, musi mieć coś z poety, umieć, jak pisywał Heidegger, poetycko przejść przez ziemię.
Wzruszyło mnie, gdy na pogrzebie swojego kursowego kolegi ks. Eugeniusza Klonowskiego - nie bojąc się podejrzenia o brak oryginalności - analizował strofa po strofie wiersz ks. Twardowskiego:
własnego kapłaństwa się wstydzę
własnego kapłaństwa się lękam
i przed kapłaństwem w proch padam
i przed kapłaństwem klękam.
Gdzie tam Gieniowi było do poezji? A jednak wyczuł w tym swoim kursowym koledze z Lucienia k. Gostynina jej nutkę... To, że mieszkając latami w prostej wiejskiej chałupie, wybudował właśnie w Lucieniu niezwykłej urody kościół "à la Corbusier". I tę nutkę poezji w życiu kolegi odkrywając, takie właśnie niezapomniane kazanie nad jego trumną powiedział. A wcześniej wiele tygodni czuwał przy jego łóżku w hospicjum, gdy ks. Eugeniusz nie dawał znaków świadomości. Czytał mu na głos brewiarz, psalm po psalmie, w nadziei, że usłyszy, że słyszy...
Oczywiście, był dobrym naukowcem - moralistą, etykiem, specem od spowiednictwa i kierownikiem dużego seminarium naukowego. We wszystkich tych dziedzinach chodził po pograniczu, trudnym pograniczu - z katolicką nauką społeczną, z psychologią, z medycyną, z poezją właśnie. Szukał odpowiedzi, jak wiara i etos weryfikują się w nauce, a nauka znajduje swoje spełnienie w wierze i etosie. Szkoda, że nie dokończy już swojej książki o sumieniu, nad którą ostatnio pracował. Ale ma rację ks. prof. Wojciech Góralski - a on się na tym zna jak mało kto - nie to nadawało rys kapłaństwu ks. Ireneusza. Tym rysem było czucie Ewangelii w życiu i czucie życia w Ewangelii. Ksiądz musi to potrafić - chwytać kształt, zapach Ewangelii w życiu. To się nazywa wrażliwość. Wrażliwość płynąca z wizji moralności pojętej jako naśladowanie Chrystusa w jego Dobrej Nowinie, w pochylaniu się nad ludzkimi biedami, nad brakami w komunikacji.
Wiedząc o naszej "szorstkiej przyjaźni", wielu ludzi (naprawdę wielu) pisze teraz do mnie wspomnienia o nim. Tak naprawdę wszystkie są o wrażliwości. Oto dwa przykłady:
"Przyjmij, proszę, wyrazy współczucia i mojego głębokiego żalu z powodu odejścia Twojego, jak się domyślam, Przyjaciela - Ks. Irka. Mało znałam Go osobiście. Pamiętam Ks. Irka z czasów Instytutu Wyższej Kultury Religijnej, potem ze sporadycznych, krótkich rozmów. Lubiłam poczytywać Jego blog. Wiem, że chorował. W mojej pamięci pozostanie na zawsze jako dobry człowiek. Człowiek, który w bardzo trudnych dla mnie momentach w życiu wspierał mnie finansowo 150-250 zł. Nigdy nie odmówił i nigdy nie pytał, dlaczego. Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę, jak bardzo pomagał".
"Najwięcej mam do zawdzięczenia ks. Ireneuszowi podczas 12-letniej choroby mamy. (...) Ponad 10 lat temu na moje niegrzeczne uwagi, że inni o mamie zapomnieli, odpowiedział, że na innych nie ma wpływu, ale sam będzie przynosił mamie Pana Jezusa. I przynosił Go regularnie, przez kilka lat (czasem nawet co tydzień). Nawet ksiądz sobie nie wyobraża, jak mamę ten przyjmowany Pan Jezus umacniał. A i ks. Ireneusz chyba dobrze się u nas czuł - z mamą, jej dwiema opiekunkami i mną (mówił, że odpoczywa u nas jak Jezus w Betanii u Marty, Marii i Łazarza). Gdy mama zmarła, to akurat nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Ks. Mroczkowski zapytał mnie (tak jakoś pokornie), czy nie miałbym nic przeciwko temu, by mamę odprowadził na cmentarz. I potem jeszcze wziął ks. Góralskiego do samochodu. I zrobił to z własnej inicjatywy, bez żadnej z mojej strony zachęty. I na kazaniu mówił, ile się od mamy i jej rówieśników z kościoła św. Jana nauczył, jako młody kapłan... Nigdy Mu tego nie zapomnę".
Więcej wspomnień ks. prof. Henryka Seweryniaka w papierowym wydaniu "Gościa Płockiego" nr 35 na 30 sierpnia.
red.