W hospicjum stacje Drogi Krzyżowej rozpisują się konkretnie na życie, chorobę i odchodzenie. Ostatnie słowo nie należy jednak do śmierci.
Pytanie o nadzieję w miejscu, gdzie przebywają chorzy u kresu życia, może wydawać się nielogiczne. Jednak doświadczenie pracowników i wolontariuszy hospicjów pokazuje, że powraca ona już z chwilą ustąpienia bólu i zwiększenia komfortu funkcjonowania. Więcej, można ją zobaczyć w człowieku nawet wtedy, gdy nie ma on już ziemskiej perspektywy. W takich przypadkach chyba najbardziej nadzieja wiąże się z wiarą.
Poza bólem i lękiem
– Nadzieja jest wpisana w nasze człowieczeństwo – uważa Anna Łach, kierownik Hospicjum Stacjonarnego Caritas w Pułtusku, która od lat pracuje w opiece paliatywnej. W hospicjum ma często do czynienia ze śmiercią, ale paradoksalnie może jeszcze częściej z nadzieją. Na co dzień widzi, jak ludzie chorzy potrafią walczyć o każdy dzień. – Gdy ktoś trafia do nas, najczęściej ma nadzieję, że pomożemy uśmierzyć mu ból i nie będzie sam. Tutaj życie toczy się normalnie, odbywają się codzienne rytuały i chorzy w miarę możliwości uczestniczą w nich aktywnie. Hospicjum to wbrew pozorom miejsce, gdzie nadziei jest naprawdę dużo. Często widzimy sytuacje, gdy pacjent paliatywny, po otrzymaniu odpowiednich leków uśmierzających lub niwelujących określone dolegliwości towarzyszące chorobie, zaczyna snuć plany na kolejne dni, tygodnie. Zapala się w nim światełko, że będzie lepiej. My tej nadziei nigdy nie gasimy, chociaż jednocześnie nie podtrzymujemy chorych w złudzeniach – wyjaśnia szefowa pułtuskiego hospicjum Caritas.
Mówi, że tu od pacjentów można uczyć się spokoju i pokory w znoszeniu choroby. Na pewno ma znaczenie poziom opieki paliatywnej, która coraz skuteczniej może uśmierzać ból i poprawiać komfort życia chorego człowieka na różnych płaszczyznach. Pacjenci, doświadczając poprawy pod wpływem podanych leków, rzadziej się skarżą, to raczej personel dopytuje o ich samopoczucie. Czy myślą o śmierci? – Zdarza się, że osoby, które są już wymęczone bólem i chorobą, upatrują w niej wybawienia. Czasem daje się zauważyć element wyparcia, ale wydaje mi się, że nawet jeśli nie dają po sobie poznać, na przykład ze względu na bliskich, to o niej myślą – mówi kierownik pułtuskiej placówki. Takich sfer dotykają jednak w rozmowach głównie psycholog i ksiądz kapelan, obecni w zespole hospicyjnym. Ona sama szczególne pamięta odejście pani, która jakby całkowicie pogodzona z nieuniknionym, podczas karmienia, między jedną i drugą porcją, powiedziała: „Ja dziś umrę”. – To brzmiało tak spokojnie jak przekaz informacyjny typu: „Dzisiaj będzie padał deszcz”. Nie było w tym ani lęku, ani paniki. I ta pani tego dnia zmarła tak, jakby zasnęła – wspomina szefowa hospicjum. Przyznaje, że czasem ludzie odchodzą cichutko, można przeoczyć ten moment, jednak zawsze ważny i potrzebny jest dotyk, jak choćby trzymanie za rękę. To daje poczucie bezpieczeństwa, nawet jeśli z chorą, umierającą osobą nie ma już kontaktu.
Halina Kołakowska, koordynator pododdziału opieki paliatywno-hospicyjnej Specjalistycznego Szpitala Wojewódzkiego w Ciechanowie, przypomina, że każdy pacjent ma swoją historię życia i każda śmierć jest przeżywana indywidualnie. – Wtedy dotyka człowieka cierpienie fizyczne, psychiczne i społeczne. Wtedy też stawiane są najważniejsze pytania, zwłaszcza o nadzieję, aby nikt nie umierał sam. Hospicjum jest jednak przede wszystkim miejscem, gdzie się żyje, i to całą pełnią. Dla pacjenta ważna jest teraźniejszość i jakość życia, ważne są sprawy proste, jak obecność najbliższych, i to, że nie boli. Naszym zadaniem w udzielaniu profesjonalnej pomocy jest sprawianie, by nadzieja trwała w nim jak najdłużej – mówi Hanna Kołakowska.
W śmierci jest szczelina
Maja Kowalewska z podpłockiego Słupna przez 20 lat pracowała jako pielęgniarka wśród chorych i umierających, zwłaszcza w hospicjum Caritas w Płocku i w hospicjum domowym. Mówi, że ta praca jest dla niej najpiękniejsza i jest jej spełnieniem. W niej chodzi bowiem o człowieczeństwo i sprawy najprostsze w najtrudniejszych momentach życia, gdy ktoś odchodzi. – I nie mamy tu na myśli tylko przygotowania do śmierci, bo ta opieka ma charakter holistyczny i obejmuje nie tylko chorego, ale także jego rodzinę. Trzeba ich przygotować do tej chwili i pomóc dojrzeć do tego odejścia. Wielokrotnie przeżywałam sytuację, gdy członkowie rodziny wobec umierającej osoby obiecywali sobie, że będą się troszczyli jedni o drugich. To pomaga odejść w pokoju i łagodnie. To przedziwne, że gdy człowiek wie, iż jest kochany, może odejść spokojnie. Wielokrotnie byłam świadkiem takich sytuacji, natomiast gdy jest gniew i niezgoda, jest zupełnie inaczej – podkreśla.
W swej pracy przez lata czerpała inspirację z postawy i gestu Weroniki z VI stacji Drogi Krzyżowej. – Dla mnie rola Weroniki jest najważniejsza, bo mówi o empatii, zrozumieniu, ofiarowaniu czasu, spełnieniu najprostszego gestu, jak przytrzymanie dłoni. Cyrenejczyk też pomagał Jezusowi w niesieniu krzyża, Weronika jednak uczyniła to z własnej woli. Dla mnie to niedościgły wzór – podkreśla pani Maja. Zwraca uwagę, jak ważne w chwili śmierci są autentyczna wiara i rodzinna więź, bo przecież wielu ludzi nie może umrzeć, czekając, aż przyjdą ich najbliżsi. – Taki człowiek wiary zrozumie, że w śmierci jest szczelina, a jest nią modlitwa za umierających, która może im pomóc – dodaje pielęgniarka hospicyjna.
Jej zdaniem wiara umożliwia wyjaśnienie i przewartościowanie wielu spraw. – Przede wszystkim pozwala zaakceptować, że śmierć jest czymś naturalnym, do czego przez całe życie dojrzewamy. Gdy tej autentycznej wiary brakuje, spotykam się z ogromną trudnością, bo często takie osoby nie chcą współpracować, nie chcą przyjąć pomocy, a na personel hospicjum patrzą jak na wysłanników śmierci – przyznaje Maja Kowalewska.
Uczyli mnie wiary i zaufania
Dla Danuty Niszczoty z Ciechanowa oddział hospicyjny był miejscem, gdzie zobaczyła, jak wielu ludzi jest naprawdę wierzących i ufających Bogu. Pamięta pewną panią, która na jej słowa: „Jakie pani ma piękne wnuki”, odpowiedziała: „Ja je bardzo kocham, ale umieram i teraz już dla mnie najważniejszy jest Bóg”. Albo inne spotkanie, ze starszym mężczyzną, który w życiu doświadczył kilku pożarów swego mienia, dlatego za każdym razem musiał praktycznie zaczynać od zera. Kiedy odchodził na oddziale hospicyjnym, powtarzał, że jest szczęśliwy, bo Bóg go wydźwignął z każdej opresji. – Ci ludzie uczyli mnie wiary i zaufania – wyznaje pani Danuta.
Jeszcze przed pandemią, w ramach działalności w Szkole Nowej Ewangelizacji Diecezji Płockiej, wraz z mężem zainicjowała wolontariat duchowy w ciechanowskim szpitalu na pododdziale opieki paliatywno-hospicyjnej. – Szliśmy tam z jasnym przekazem: „Jesteśmy katolikami, chcemy się za panią, pana pomodlić”, aby pacjenci od razu wiedzieli, z kim mają do czynienia. Na oddziale hospicyjnym spotykaliśmy ludzi, którzy mieli świadomość odchodzenia i byli z tym pogodzeni. Jednak na początku miałam wątpliwości, czy to ma w ogóle sens. Pamiętam, jak w myślach zadawałam sobie to pytanie, gdy pielęgniarka wprowadziła nas do chorego, który był nieprzytomny. Powiedziała: „Państwo się pomodlą, ale z chorym nie ma kontaktu”. Gdy podeszliśmy do jego łóżka, on nagle podniósł głowę, otworzył jedno oko i powiedział: „Co czyniłaś, czyń dalej”. Mąż nie miał pojęcia, o co chodzi, a ja wiedziałam, że otrzymałam odpowiedź na swoje wątpliwości – wspomina Danuta Niszczota. Z czasem nawet usłyszeli od pielęgniarki oddziałowej: „Chorzy od rana pytają, czy przyjdziecie”.
To doświadczenie pokazało „duchowym wolontariuszom”, że w chwili przejścia – śmierci pomoc w postaci modlitwy to nie banał. To konkret, ostatnia deska ratunku, z którą umierający rusza sam na drugą stronę życia. Dlatego to dzieło trwa nadal, choć w nieco innej formie. Bo chociaż po pandemicznej przerwie nie wznowili na razie wizyt w ciechanowskim szpitalu, to grupa z SNE spotyka się w każdy poniedziałek i modli się za chorych i umierających z hospicjum. To najważniejszy dar, jaki mogą im ofiarować.•
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się