15 lutego minęło 77 lat od śmierci ks. Stefana Zielonki w niemieckim obozie koncentracyjnym w Dachau.
To piękna i heroiczna postać młodego księdza diecezji płockiej, który w czasie drugiej wojny światowej złożył świadectwo męstwa, wiary i ofiarnej służby. Jego uśmiech nie zgasł nawet w Dachau.
Pochodził z Płocka. Był niezapomnianym wikariuszem i prefektem w Pułtusku. Już jako kleryk prowadził duchowe zapiski. Wśród początkowych jego wpisów znajdujemy następujący: "O daj mi Boże, bym i ja coś pożytecznego uczynił, bym nie był zbyteczna rzeczą na ziemi, bym nie dbał o siebie, lecz o innych".
Gdy był na I roku w WSD napisał: "Marzę o swojej przyszłości. Z jednej strony widzę siebie jako kapłana, który oddany całym sercem ludziom pracuje, by szczęście na ziemi rozszerzyć, by wzbudzać na twarzach uśmiechy podobne do wiosennych promyków słonecznych, by niedolę i nędzę w miarę możności zmniejszyć... Brzydzę się tym, co niskie i małe. Chcę wielkich rzeczy, chcę być wielkim".
"Czy ja mam czystą intencję? Powiedzenie sobie: «tak» byłoby może zbyt śmiałe. Ale zawsze mam chęci, by coś Bogu uczynić. Ale tu chodzi o wszystko, wszystko dla Boga" - pisał w 1930 roku. To tylko niektóre z okruchów w zapiskach ks. Zielonki.
Do Dachau trafił już w 1940 roku. W obozie wyróżniał się postawą duchową: nigdy nie tracił nadziei, nie upadł na duchu, miał wrodzoną wesołość i żartobliwość, przez co dźwigał na duchu współwięźniów.
Zapamiętano, że to on przyczynił się w dużej mierze do tego, że w ukryciu i dla wtajemniczonych odprawiono w obozie Msze św. w Boże Narodzenie 1941 r.
W styczniu 1945 r. zgłosił się jako ochotnik do obozowego szpitala dla chorych na tyfus. Tam po kryjomu przygotowywał chorych na śmierć, spowiadał i udział im wiatyku. W końcu sam zapadł na tyfus i zmarł 15 lutego 1945 r., na kilka tygodni przed wyzwoleniem obozu.
W 1943 r. ks. Zielonkę spotkał Gustaw Morcinek. Jego postawę w obozie opisał w swoich wspomnieniach: "Mój młody przyjaciel, Stefan, był księdzem. Nazywał się Stefan Zielonka. (...) - Stefan, król węgierski! - wołaliśmy na niego, a on uśmiechał się, jak tylko dobry człowiek potrafi się uśmiechać. I mądry człowiek" - pisał Morcinek w "Listach z mojego Rzymu".
"Potem siadaliśmy w kucki przed krawężnikiem. Z krawężnika spędzali nas esesmani. Albo też opieraliśmy się o parkan i tworzyliśmy koło. Ksiądz Stefan najpierw słuchał, nie wysuwał się na pierwszy plan. Niech inni gadają! I prałaty, i kanonicy, i doktorzy teologii, górnicy, kierownik szkoły, szofer. A kiedy zdawało się, że dyskusja już wyczerpana, rozpoczynał z miłością... Jego wywody były radosne, pełne słońca, ogromnie proste i tak bardzo przekonujące" - tak zapamiętał Gustaw Morcinek ks. Zielonkę.
W ostatnim liście do rodziny, w styczniu 1945 r. pisał: "jestem teraz tak bezradny, jak małe dziecko". Już chorował, tracił siły, ale nie ufność.
Ks. Stefan Zielonka dojrzewał do kapłaństwa i męczeństwa przy błogosławionych abp. Antonim Julianie Nowowiejskim i bp. Leonie Wetmańskim.
Swego czasu był nawet wysuwany jako kandydat w procesie beatyfikacyjnym męczenników II wojny światowej, ostatecznie jednak ustąpił w chwale ołtarzy miejsca swym biskupom.