Sanktuarium i parafia ojców pasjonistów w Przasnyszu oraz pątnicy grupy złotej z diecezjalnej pielgrzymki na Jasną Górę pożegnali zmarłego 23 stycznia w Łodzi o. Wojciecha Kowalczyka. Miał 40 lat.
Uroczystości pogrzebowe, pod przewodnictwem abp. Władysława Ziółka odbyły się 28 stycznia w Łodzi, gdzie przez ostatnie 3 lata o. Wojciech pracował w parafii Matki Boskiej Bolesnej.
Pochodził z wielodzietnej góralskiej rodziny z okolic Zakopanego. Zakonną profesję złożył w Zgromadzeniu Męki Jezusa Chrystusa w 2007 r., zaś święcenia kapłańskie przyjął w 2011 r. z rąk. bp. Piotra Libery. Od 2010 do 2013 r., najpierw jako diakon, później jako kapłan duszpasterzował w Przasnyszu. Był m.in. katechetą w zespole szkół w Lesznie. Następnie został przeniesiony do Łodzi - do prowadzonej przez pasjonistów parafii pw. Matki Boskiej Bolesnej. Od kilkunastu miesięcy zmagał się z chorobą nowotworową. Modlono się za niego również w Przasnyszu, rozpoczęto krucjatę modlitewna w jego intencji, wręcz porównywano jego osobę i historię z postacią ks. Piotra Błońskiego z Płocka. O. Wojciech dobrze i serdecznie zapisał się w pamięci ludzi: "zostawił po sobie dużo rozlanej w Przasnyszu" - napisał ktoś w księdze kondolencyjnej łódzkiej parafii pasjonistów.
- Od początku, w każdej sytuacji widział Bożą wolę i godził się na nią bez najmniejszego sprzeciwu. Nigdy się nie skarżył i nie narzekał. Nawet gdy widać było, że coś mu doskwiera. Przyjmował wszystkie sytuacje w życiu i spotkane osoby jako dar – wspomina o. Wojciecha inna pątniczka z grupy złotej diecezjalnej pielgrzymki na Jasną Górę.
Z pewnością pomagały mu słowa św. Pawła od Krzyża, założyciela pasjonistów: "Jeśli przychodzi choroba, jest to wielki dar cierpienia. Wtedy to naprawdę człowiek może zobaczyć, czy jest cierpliwy, pokorny i bezinteresowny (...) Całe życie Jezusa było Krzyżem. Całe życie tego, kto służy Bogu, winno być więc takie, by zostać na Krzyżu z Jezusem".
Był ogromnie lubiany zarówno w lokalnym środowisku, jak i wśród pątników wędrujących do stóp Matki Bożej, bo przez lata swego pobytu w Przasnyszu, zawsze wędrował ze złotą grupą na Jasna Górę. - O. Wojciech był cichym, ale bardzo radosnym i niezwykle rozmodlonym kapłanem – wspomina jedna z pątniczek grupy złotej. – Bardzo ukochał Matkę Bożą i dlatego gdy z nami pielgrzymował mówił, że "idzie do Mamy". Jestem przekonana, że jest już z Matką Bożą i możemy prosić go o wstawiennictwo u Niej. – dodaje.
– Wszystko mu pasowało, nigdy nie miał uwag – wspomina Mariola. - Już na pierwszy rzut oka o. Wojciech wydawał mi się być osobą pełną dobra, przy której ogarniał mnie wewnętrzny spokój i bezpieczeństwo – wtrąca Mariusz Gutowski. - Taki był o. Wojtek, którego poznałem jeszcze podczas jego formacji w zakonie pasjonistów. Od pierwszych chwil naszej znajomości zrobił na mnie wrażenie osoby pełnej ciepła i optymizmu, mającej stuprocentową pewność, co do drogi, którą wybrał. Mam wrażenie, że uśmiech, który nigdy nie schodził mu z twarzy, wynikał właśnie z radości, którą czerpał z bliskiej relacji z Bogiem – dodaje.
- Jednak jest jeszcze jedna rzecz, której nie zapomnę nigdy, a mianowicie o jego niezwykłej gorliwości w spowiedzi. Pamiętam, jak pielgrzymowaliśmy w grupie złotej na Jasną Górę. Nie przesadzam, ale często bywało tak, że ojciec nie miał nawet chwili czasu, aby usiąść i odpocząć na postojach, bo ciągle ustawiała się do niego kolejka chętnych do spowiedzi. Mimo swojego zmęczenia nigdy nikomu nie odmówił, a każdemu poświęcał tyle czasu, ile potrzebował. Już wtedy był dla mnie świętym. Jednym słowem, mówiąc po męsku, to naprawdę był niesamowity facet... – zwraca uwagę Mariusz.
- Nie znałam się z o. Wojciechem jakoś szczególnie, ale mam związane z nim związane dwa wspomnienia – wtrąca Paulina Waleszczak. - Kiedyś spotkałam go na ulicy w Przasnyszu. To była zwyczajna rozmowa, a jednocześnie jakaś niezwykła. Pamiętam, jak mówił mi o Panu Bogu i o Jego miłosierdziu. Wtedy naprawdę można było poczuć "żywą" miłość Pana Boga, w jego słowach, takich niby zwyczajnych. I od razu uśmiech na twarzy się pojawiał – wspomina Paulina Waleszczak. – Z pielgrzymki zapamiętałam, że w plecaku nosił zawsze brewiarz - ciężki modlitewnik, a przecież każdy pątnik chce mieć jak najlżejszy bagaż – dodaje.
Ojciec Wojciech od wielu miesięcy mężnie dźwigał krzyż swego cierpienia, zmagając się z chorobą nowotworową. Na miarę sił i możliwości nadal posługiwał w klasztorze i parafii. Na swojej pełnej trudu i umęczenia drodze mężnie szukał umocnienia w Chrystusie. Przeżył 40 lat, w tym 9 lat w życiu zakonnym, a 5 w życiu kapłańskim. Ciało o. Wojciecha spoczęło w grobowcu Zgromadzenia Pasjonistów na cmentarzu pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Łodzi.
Agnieszka Otłowska /wp