On bronił wiary prostego człowieka

ks. Henryk Seweryniak

publikacja 04.01.2023 17:00

Kim był Benedykt XVI w naszych oczach i jaka była misja tego człowieka w białej sutannie, nie tylko dla teologów?

Benedykt XVI pozdrawia tłumy wiernych na krakowskich Błoniach w maju 2006 r. Benedykt XVI pozdrawia tłumy wiernych na krakowskich Błoniach w maju 2006 r.
Archiwum Jana Waćkowskiego

Pod koniec listopada 1981 r. do Kolegium Polskiego w Rzymie, gdzie studiowałem, przyszedł ks. Adam Boniecki, pierwszy redaktor naczelny polskiej edycji "L’Osservatore Romano", i zapytał, czy ktoś z nas wie coś o teologii kard. Josepha Ratzingera i mógłby o niej napisać. Kardynał został właśnie prefektem Kongregacji Nauki Wiary. Zgłosiłem się. "Coś" wiedziałem o "Wprowadzeniu w chrześcijaństwo", które czytałem tuż po studiach seminaryjnych i w swoich pierwszych homiliach chętnie korzystałem z przykładów z tej książki. Przywoływałem zwłaszcza ten o klownie, który zostaje posłany przez dyrektora cyrku, aby ostrzec mieszkańców pobliskiej wioski przed pożarem. Klown biegnie, ale ponieważ jest ubrany w swój charakterystyczny strój, wieśniacy nie słuchają go, przekonani, że doskonale ogrywa swoją rolę, chcąc zwerbować jak najwięcej widzów na przedstawienie. W końcu ogień przenosi się przez ściernisko do wioski... Tak Joseph Ratzinger opisywał postawę tych, którzy w latach posoborowych uważali, że wystarczy dostosować się do świata, zdjąć koloratkę, "unowocześnić" liturgię, zrezygnować z "kłopotliwych" dogmatów i pożaru nie będzie... Boniecki to opublikował i taki tytuł nosi mój pierwszy artykuł: "Joseph Ratzinger prefektem Kongregacji Nauki Wiary".

Mało kto wie, ale Ratzinger jako jedno ze swoich zadań: zadań księdza, teologa, papieża, stawiał obronę wiary prostego człowieka, wiary swojej mamy, ojca, tyle lat wiernej siostry Marii. Wspominając swoją matkę, zanotował niezwykłe zdanie: "Nie znalazłem żadnego tak przekonującego świadectwa wiary, jak czyste i nieskażone człowieczeństwo, które zostało ukształtowane przez wiarę w moich rodzicach i w wielu innych ludziach, których dane mi było spotkać". Ilu z nas mogłoby napisać to samo? "Człowiek, który chce być tylko »uczony«, »roztropny« – zauważał - czyni siebie bogiem i traci przez to jednocześnie Boga i siebie samego. Tam natomiast, gdzie zachowana jest możność mówienia »Ojcze«, pojawia się synostwo […]".

Uważał, że tylko taki może być punkt wyjścia prawdziwej teologii. I tylko w tej perspektywie realizował zasadnicze zadanie, jakie przed sobą zawsze stawiał – zadanie wydobywania rozumności wiary. Dowód? Opublikowany w tych dniach testament duchowy, w którym oprócz wzruszających słów wdzięczności, znalazł się tylko jeden teologiczny apel, właśnie ten, dotyczący relacji rozumu i wiary: "Trwajcie mocno w wierze! Nie dajcie się zwieść! Często wydaje się, że nauka - z jednej strony nauki przyrodnicze, a z drugiej badania historyczne (zwłaszcza egzegeza Pisma Świętego) – byłyby w stanie zaoferować niepodważalne dane, pozostające w sprzeczności z wiarą katolicką. Jest inaczej, przeżywałem od dawna przemiany w naukach przyrodniczych i mogłem widzieć, jak topniały pewniki, pozornie świadczące przeciw wierze, jak okazywały się one nie nauką, lecz interpretacjami filozoficznymi tylko pozornie należącymi do nauki; przy czym, oczywiście, również wiara w dialogu z naukami przyrodniczymi nauczyła się lepiej rozumieć granice swoich twierdzeń, a więc swoją specyfikę. Od 60. lat towarzyszę drodze teologii, w szczególności także nauk biblijnych, i zaobserwowałem, jak wraz ze zmieniającymi się pokoleniami, upadały tezy, które wydawały się niewzruszone, jak okazywały się one jedynie hipotezami; tezy pokolenia liberałów (Harnack, Jülicher itd.), pokolenia egzystencjalistów (Bultmann itd.), pokolenia marksistów. Widziałem i widzę, jak z plątaniny hipotez wyłaniała się i wciąż wyłania rozumność wiary. Jezus Chrystus jest naprawdę drogą, prawdą i życiem - a Kościół, ze wszystkimi swoimi niedoskonałościami, jest naprawdę Jego ciałem". To nasz testament – najpiękniejsze zadanie.

Dawał nam nadzieję na życie w Kościele małym, nieopierającym się na władzach świeckich, nieszukającym tam swojego znaczenia. Uważał nawet, że nie do końca ewangeliczna i zgodna z wyznaniem wiary w Kościół "powszechny" jest wizja Kościoła ogólnoświatowego, większościowego, jakby religijnego mocarstwa. Już w 1957 r. martwił się, że w takim Kościele będziemy mieli wielu pogan, którzy tylko z nazwy będą chrześcijanami. Pisał o Kościele w diasporze, rozproszeniu i Kościele "małej trzódce". Trochę mnie to denerwowało i dałem temu wyraz w "Świętym Kościele powszednim". Ucieszyło mnie, gdy pod koniec życia zniuansował swoje stanowisko.  Kościół – mówił – nigdy nie może zostać zamkniętą grupą, która wystarcza sobie samej. Musimy być misyjni, otwarci przede wszystkim w tym sensie, że będziemy ukazywać światu wartości, które powinny konstytuować sumienie. Nie wolno ze spokojem przyglądać się, jak ludzie popadają w pogaństwo. Kościół musi wytężać siły, by Ewangelia działała jako zaczyn. To małej "wówczas wspólnocie, […] swym uczniom Jezus powiedział, że muszą być zaczynem i solą ziemi. Słowa te zakładają, że Kościół będzie w przyszłości mały. Ale jednocześnie zakładają, że będzie na nim spoczywać odpowiedzialność za ogół". To jest sedno sprawy – być zaczynem i solą, nawet, gdy nie będzie nas się liczyć w miliony.

Wskazywał z żelazną logiką, że w tzw. świecie cywilizowanym dokonuje się proces "rozdzielania tego, co Bóg złączył, a czego człowiek nie powinien rozdzielać" w tej ważnej i podstawowej sferze życia, jaką jest: miłość małżeńska, rodzina, akt małżeński. Proces ten rozpoczął się od zgody prawodawstw państwowych na rozwody, a w gruncie rzeczy od ich ułatwiania i promowania. Potem w mediach i permisywnym wychowaniu oddzielono sferę seksualną od małżeństwa. Dalej w imię "wolności kobiety", zaczęto promować "aborcję na życzenie". Tu dokonało się coś tragicznego – rozerwanie więzi miłości, jednoczącej matkę z rodzącym się pod jej sercem dzieckiem. Dziecko zostało ukazane, opisane jako bliżej nieokreślony płód, gorzej – jako ciężar i zagrożenie. Następnie przyszło rozdzielanie – poprzez promocję antykoncepcji – aktu przekazywania życia ludzkiego od przyjemności i radości, którymi Pan Bóg zwieńczył ten akt. Tak rozpoczęła się droga manipulowania ludzkim życiem, podporządkowania technice tajemnicy i świętości oraz destrukcji naturalnego wymiaru płciowości itd.

Dalej, nie gorszyć się, ale nieść Dobrą Nowinę. Świętością Jezusa – mówił - też wielu się gorszyło: ucztował z grzesznikami, nie zrzucił ognia na niegodziwców, gorliwcom nie pozwalał wyrywać kąkolu z pól pszenicznych, a w końcu podzielił los zbrodniarzy, przyjąwszy na Siebie grzech. Ale właśnie tak przekazał nam informację, czym jest prawdziwa świętość. Że nie jest ona sądem nad tzw. grzesznym światem, ale poszukiwaniem jego zbawienia. Joseph Ratzinger używał wtedy nawet zwrotu: "nieświęta świętość" Kościoła. To właśnie w niej – podkreślał – objawia się prawdziwa świętość Boga, która miesza się z brudem świata, aby go przezwyciężyć. Dlatego właśnie Kościół nie powinien na pierwszym miejscu zajmować się sobą, swoimi strukturami, lecz przede wszystkim prowadzeniem ludzi do Pana Boga, kształtowaniem sumień, niejako współtworzeniem "Bożego świata". Nie potrzebuje on też wielu reformatorów – potrzebuje świętych. Święci zaś to ludzie wielkiej Bożej fantazji, a nie funkcjonariusze, urzędnicy kultu. To naprawdę nam zagraża.

 "Jako katolicy – mówił w jednej z rozmów z Peterem Seewaldem kard. Ratzinger – jesteśmy przekonani, że podstawową formę jednego Kościoła stanowi Kościół katolicki, ale że również ten Kościół będzie się dalej rozwijać, że pozwoli, by nasz Pan go wychowywał i prowadził. W tym sensie można powiedzieć, że nie myślimy o jakimkolwiek modelu przyłączenia, lecz o dalszym rozwoju pod przewodnictwem Pana – który zna drogę".

Słowo o konsekwencji tego ścisłego myślenia dla rozumienia ekumenii: teolog bawarski od dawna, a nie tylko w swoich wypowiedziach związanych z deklaracją "Dominus Iesus", wyrażał sprzeciw wobec tego, co nazywał "ekumenizmem negocjacyjnym": ekumenizm nie jest ani kompromisem, ani kontraktem pomiędzy Kościołami lub religiami, lecz wspólnym odkrywaniem prawdy, wzbogacaniem siebie i innych. Najważniejszym zadaniem jest odnajdywać jedność przez różnorodność, tzn. pozbawić rozłam wrogości i czerpać z różnorodności to, co pozytywne, ucząc się nawzajem od siebie. Trzeba obmyślać modele jedności nie tylko w teologicznych dysputach, lecz przede wszystkim na pokucie i w modlitwie, pamiętając przy tym, że ani nie wolno nam siedzieć z założonymi rękami, ani zapominać, że jedność jest darem Bożym.

"Kto uczy się wierzyć, uczy się także klękać" - napisał. Adoracja, cicha modlitwa przed Najświętszym Sakramentem, uwielbienie są czymś więcej niż modlitwa w ogóle. Wielu ludzi woli modlitwę w lesie, na łonie natury. Ale w takiej modlitwie inicjatywa pochodzi od nas. Tymczasem w modlitwie przed Najświętszym Sakramentem inicjatywa pochodzi od Boga: to On się nam daje, zaprasza... Kościół, w którym pali się wieczna lampka, żyje zawsze i jest czymś więcej niż kamienną budowlą – w kościele tym zawsze czeka Jezus Chrystus, woła mnie, chce mnie samego uczynić «eucharystycznym». Niech nikt już nie mówi, że Eucharystia ma być spożywana, a nie oglądana. Przyjęcie Chrystusa oznacza zwrócenie się do Niego, uwielbienie Go. Gdy zanika adoracja Najświętszego Sakramentu, pojawia się konieczność zamykania kościołów. Miarą żywotności Kościoła, miarą jego wewnętrznej otwartości, są otwarte drzwi, co jest możliwe tam, gdzie Kościół się modli... – konkludował.

Mądrze i przenikliwie ostrzegał polityków przed dyktaturą relatywizmu - relatywizmu, który nie uznaje niczego za ostateczne, nie uznaje ostatecznej prawdy, najwyższą cnotą uczynił tolerancję. Chrześcijanie – mówił Benedykt XVI - muszą mieć odwagę, aby powiedzieć: człowiek potrafi szukać prawdy. Ze swej natury jest otwarty na poszukiwanie ostatecznych kryteriów prawdy, dobra i sprawiedliwości. Ich źródłem nie jest demokracja – podstawową zasadą jest w niej przecież zasada większości. W takim razie demokratyczne państwo musi czerpać z zewnątrz niezbędną dlań miarę poznania i prawdy. Oświecenie, od czasów Hugo Grocjusza i Kanta proponuje, żeby tą zewnętrzną instancją był "czysty wgląd rozumu" - stwórzmy taką etykę, która obowiązywałaby nawet wtedy, gdyby Bóg nie istniał – etsi Deus non daretur. Jak jednak wskazuje historia, coś takiego jak "czysty rozum" nie istnieje – państwo swój fundament otrzymuje z zewnątrz dzięki rozumowi, który dojrzewał na gruncie historycznych tradycji religijnych. Najbardziej uniwersalną i racjonalną tradycją religijną okazała się wiara chrześcijańska, również w dzisiejszych czasach oferująca rozumowi podstawowe zręby wglądu moralnego, które uzasadniają nieodzowną dla życia społeczeństwa rozumną wiarę moralną. Nawet jeśli masz problem z wiarą, żyj tak, jakby Bóg istniał – etsi Deus daretur, mówił papież Benedykt do Oriany Fallaci i nie tylko do niej. "Jest to rada, którą już Pascal dawał niewierzącym przyjaciołom. W ten sposób nikt nie zostałby ograniczony w swojej wolności, ale wszystkie nasze sprawy znalazłyby oparcie i kryterium, których bardzo potrzebują" – dodawał gdzie indziej.

Jest jednak faktem aż nadto widocznym, że dzisiaj trudno jest mówić o Kościele jako moralnej instancji świata. Chrześcijańskie wzorce przestały być decydującym wskazaniem nie tylko dlatego, że żyjemy w świecie, który staje się coraz bardziej nietolerancyjny wobec Kościoła, ale przez krzyczące o pomstę do nieba grzechy niektórych biskupów, księży, wychowawców świeckich. Tym większy jest nasz dług, tym bardziej wzrósł ciężar odpowiedzialności – mówi do nas Benedykt XVI. I tym więcej oczyszczenia potrzeba, aby dalej formować świadomość istnienia wartości oraz życie według wiary.

W wywiadzie rzece "Bóg i świat" z roku 2000 Seewald zadał Josephowi Ratzingerowi pytanie, które także w chwili obecnej nurtuje niektórych: czy nie przyszło mu nigdy do głowy, by wystąpić z Kościoła? W odpowiedzi usłyszał: "Faktycznie, nigdy by mi to nie przyszło do głowy, by wystąpić z Kościoła - bo Kościół rzeczywiście w zbyt wielkim stopniu stał się moją wewnętrzną ojczyzną. Od narodzin tak się z nim stopiłem, że opuszczając Kościół, poniekąd poraniłbym, poniszczył samego siebie. Ale, naturalnie, ciągle złości mnie wiele mniejszych i większych rzeczy. […] Gdzie są ludzie, tam są również sprawy, które złoszczą. Ale przecież nikt nie opuszcza rodziny, gdy się na kogoś zezłości - zwłaszcza jeśli miłość, która go z nią łączy, jest mocniejsza, jeśli jest pierwotną silą, która stanowi w życiu jego fundament. Podobnie jest z Kościołem. Również tutaj wiem, że nie jestem dla tej czy innej osoby, wiem także, że było wiele błędów w naszej historii i że mogą się zdarzać faktyczne powody do złości. Ale wiem też, że żadna z tych spraw nie może naruszyć właściwej substancji Kościoła. Z prostej przyczyny: ponieważ jest ona zupełnie innego pochodzenia - i zawsze będzie się przejawiać".

TAGI: