Pandemia a Kościół świeżo nawróconych

ks. Jarosław Tomaszewski (oprac. am)

publikacja 21.05.2020 12:41

Jak wygląda "koronawirus pierwszego stopnia w trzecim świecie"? Pisze o tym w korespondencji do "Gościa Płockiego" ks. Jarosław Tomaszewski, misjonarz w Urugwaju.

Pandemia a Kościół świeżo nawróconych Ksiądz Jarosław Tomaszewski, misjonarz w Urugwaju, obecnie pełniący obowiązki wychowawcy w wyższym seminarium duchownym Cristo Rey w Montevideo. ks. Włodzimierz Piętka /Foto Gość

Była czwarta niedziela wielkanocna i piękne, majowe popołudnie. Przyjechałem ze stolicy Urugwaju do Minas na urodziny kolegi - polskiego księdza. Po obiedzie zamiast sjesty wybrałem spacer po ulicach miasta, w którym spędziłem sześć lat życia. Ponieważ na półkuli południowej chodzi się jakby do góry nogami, więc początek maja, inaczej niż w Polsce, oznacza dla odmiany początek chłodnej pory roku. Zanim przyjdą tygodniowe, niekończące się i obfite deszcze w lipcu, najpierw wieje solidnie od maja.

A tymczasem słońce doskwiera bez zmian z zaskakującą o tej porze roku siłą, wysoka temperatura i przyjemny cień drzew aż zaprasza, by wystawiać nos poza drzwi własnego domostwa. Uśmiecham się sam do siebie i przypuszczam, że ta superpogoda w maju to taki plus od Pana Boga na czas uciążliwej dla wszystkich kwarantanny.

Przepisowo wdziewam higieniczną maseczkę na twarz i z ciekawością ruszam ulicami stolicy departamentu Lavalleja. Gdy docieram do głównego placu miasta, pierwsze, co przykuwa moją uwagę, to dwa ogromne ekrany, na których co kilka sekund wyświetlają się twarze rozmaitych osobistości życia publicznego naszej bananowej republiki. Ich usta powtarzają po hiszpańsku jak refren: "zostańcie w domu!". Po wstępnym odnotowaniu komunikatu rządowego, dosięga mnie druga z obserwacji: na głównym placu Minas spaceruje, spożywa to i owo oraz bawi się z dziećmi niezliczona ilość ludzi. Mało tego, podążając dalej mijam otwarte drzwi do popularnych, miejscowych, tak zwanych boliches – czyli po naszemu alkoholowych lokali o nadszarpniętej reputacji. A w nich stłoczeni na sobie, wniebowzięci, z kieliszkami na ustach, dyskutujących jak to południowcy, mężczyźni i kobiety. Jest tu więc jakaś kwarantanna, czy jej nie ma?

"Trucho" a "zostań w domu"

Zanim wyjechałem na misje do Ameryki Południowej, znajomy Argentyńczyk nauczył mnie bardzo ważnego słowa, bez znajomości którego wszelka próba zrozumienia latynoskiej mentalności kończy się raczej porażką. Wyraz trucho, przynajmniej w dolnych regionach kontynentu, ni mniej, ni więcej oznacza obowiązkową dwuznaczność rzeczywistości: coś może być i zarazem nie istnieć, można obiecywać coś, wiedząc, że nikt nie dotrzyma słowa, lub zaczynać coś bez presji dokończenia tematu. Ponadto nie należy się na to oburzać, a mniej jeszcze planować jakąś zmianę takiego stanu spraw.

Pamiętam wciąż, że dla Europejczyka podobne podejście do życia to zgroza. Po latach misyjnego życia tutaj powiem tylko, że w normalnych warunkach istnienia słowo trucho ma swój koloryt i smak. Podobna mentalność stawiana jest pod znakiem zapytania w epoce globalnej pandemii, z powagi której w Urugwaju z jednej strony zdajemy sobie sprawę, a z drugiej strony nie. To chyba dlatego setki ludzi bawi się beztrosko na placu miasta, spoglądając w stronę barwnego obrazu rządowego ekranu z przepisowym napisem: zostań w domu! I nie musimy się bać – naprawdę nikt nie pokusi się o to, by z placu usunąć albo ekrany, albo ludzi. Jak więc wygląda stan zagrożenia koronawirusem w moim kraju misyjnym? Myśląc o tym, chciałbym podkreślić znaczenie czterech zagadnień: sytuacji ekonomicznej, statystyki zakażonych, postawę rządzących i życia religijnego.

Bieda gorsza niż pandemia

Po pierwsze, wprowadzenie kwarantanny i wygaszenie do minimum mizernej i tak gospodarki w Urugwaju i nie tylko spowodowało widoczną zapaść ekonomiczną. Ceny podstawowych towarów są kosmiczne i przez nikogo niekontrolowane – ten sam chleb można kupić w różnych sklepach za cenę dosięgającą dwudziestu peso różnicy między jednym stoiskiem a drugim. Urugwajczycy w większości nie mają stałego zatrudnienia, utrzymując się raczej z pracy dorywczej, nazywanej tutaj changa. To oczywiste, że tego typu usługi w dobie pandemii zostały zawieszone. Co prawda, gwałtowny wzrost pauperyzacji społeczeństwa budzi też większe objawy sąsiedzkiej solidarności. Znam dzielnice nędzy, w których codziennie wieczorem gotuje się ciepłą zupę z warzyw dla wszystkich mieszkańców ulicy. Mam jednak wrażenie, że nie są to działania wystarczające i że wizja powszechnej biedy może dotknąć trzeci świat bardziej niż sama pandemia.

Statystyki - wielka niewiadoma

Po drugie, bardzo trudno jest wykazać liczbę osób zakażonych koronawirusem. W Urugwaju, aby przeprowadzić stosowny test, za każdym razem trzeba uzyskać zgodę Ministerstwa Zdrowia, bo tutaj się na wszystkim oszczędza. Można ewentualnie przepłacić w prywatnej klinice dla bogatych, na ten gest stać jest jednak niewielu. To sprawia, że trzeci świat tak naprawdę nie zna statystyk co do stanu zagrożenia. Reguły, które wprowadzono, można stosować tylko w nielicznych, zamożnych dzielnicach. Podobne normy medyczne nie są realne w slumsach, do których raczej nie zagląda policja, a w których jedynymi lekarzami są najczęściej młodzi, międzynarodowi studenci z wolontariatu. W Urugwaju dla przykładu dość niska rozpoznawalność koronawirusa może być spowodowana już to niewielką, bo trzymilionową populacją mieszkańców, już to znikomą liczbą wykonywanych testów, stosunkowo niskim współczynnikiem turystyki.

Tutejsza ideologia masońska wpoiła ludziom, że zwłoki, po krótkim, świeckim czuwaniu, oddaje się w ręce stosownego urzędnika, który następnie doczesne szczątki składa w przeznaczonej na to, betonowej komorze na cmentarzu. Niska liczba przypadków grzebania zmarłych powoduje niską znajomość przyczyny śmierci. Obawiam się tylko, żeby ponownie ta ogromna rozpiętość dostępności do testu na koronawirusa, jaka znów dzieli trzeci świat na biednych i bogatych, nie doprowadziła do rewolucyjnych rozruchów, których skutek może być gorszy niż pandemia.

Planu nie ma…

Po trzecie, reakcje oszołomionych kryzysem rządzących są enigmatyczne. Jeśli w Europie czy w Stanach Zjednoczonych obserwuje się zdecydowany zwrot w kierunku otwierania - po wypłaszczeniu wektora zakażeń - kolejnych sektorów życia publicznego, o tyle przestrzeń społeczna trzeciego świata przypomina sparaliżowaną zamrażarkę bez prądu. Nic generalnie nie wiadomo. Planu nie ma. Z pewnością chodzi o odepchnięcie ludzi od drzwi szpitali, stan bowiem służby zdrowia jest tutaj w opłakanym stanie i za nic w świecie nie wytrzymałby nadmiernego obciążenia COVID-19. Trzeba może przyznać, że administracja Urugwaju czeka na nadejście nieprzyjemnej klimatycznie pory deszczowej. Na tej szerokości geograficznej wieje i pada od początku lipca do początku września, temperatury nocą schodzą poniżej dziesięciu stopni, nieprzygotowane i chybotliwe domki przenika wilgotne zimno, które podobno stanowi uprzywilejowany teren działalności koronawirusa. Przerażenie nadciągającą porą deszczową i jej ewentualnym sojuszem z pandemią sprawia, że edukacja, produkcja i kultura stoją.

Kościół? "Jesteście w kolejce..."

Stoi również, i to już ostatnia z moich obserwacji, religia. W pierwszą z niedziel epidemii milicjanci o poranku zestresowali wszystkich proboszczów, podsuwając im pod nos wymuszony dokument, który stwierdzał ewentualną odpowiedzialność duchownego za fakt, że ktoś przyszedł na Mszę św. i nabył tym sposobem wirusa. Werdykt był jeden: zamykasz i nie odprawiasz albo idziesz do więzienia lub płacisz. Wieczorem przestraszeni biskupi urugwajscy wystosowali nakaz nieodprawiania Eucharystii publicznych przez dwa tygodnie do przodu i tak bezwiednie trwa to aż do dziś. Kilka dni temu zniecierpliwiony duszpasterskim bezruchem arcybiskup Montevideo dostał się w końcu do kancelarii prezydenta z pytaniem: kiedy możemy wrócić do odprawiania Mszy św. z obecnością wiernych? Urzędnik odpowiedział kardynałowi: spokojnie, jesteście w kolejce na tym samym miejscu, co spektakle teatralne i seanse kinowe.

Jest to znaczący problem duchowy, ponieważ niewielki Kościół w Urugwaju złożony jest w ogromnej większości z osób dopiero co nawróconych. Wielu z nich pisze mi nieustannie, że znów porywa ich duch tego świata, że ciężko im bez sakramentów i codziennej Eucharystii, że liturgia "przez Zoom" niczego w zasadzie nie załatwia, zresztą świadomość technologiczna w trzecim świecie nie jest tak zaawansowana jak w Europie. Obawiam się, że straty duchowe katolicyzmu mogą być większe niż same zagrożenie pandemią.

Nieść w sercu braci

Przyszło mi przeżywać tę pandemię z dwudziestoma seminarzystami i trzema księżmi urugwajskimi w wyższym seminarium duchownym Cristo Rey w Montevideo. Jaki charakter ma nasza kwarantanna? W początkach było trudno, aż udało się nam odmrozić wykłady za pomocą internetowej kamery. Studiujemy więc i modlimy się prawie jak mnisi. Alumni nie biorą udziału w weekendowych praktykach duszpasterskich, ale zachęcam ich do intensywnego, serdecznego, duchowego i uczuciowego towarzyszenia swoim, z reguły osamotnionym w parafiach proboszczom. Ponieważ jest to jedyne seminarium w Urugwaju, utrzymuje się ono materialnie z ofiar wszystkich diecezji lokalnego Kościoła. Mamy pełną świadomość, że katolickie wspólnoty tutaj, nawet bez pandemii, są ubogie, a często nie radzą sobie materialnie. Aby więc pomóc biskupom w utrzymaniu seminarium w obliczu narastającego kryzysu ekonomicznego, po konsultacjach z klerykami, zdecydowaliśmy się roztropnie ograniczyć wieczorne posiłki.

Nade wszystko jednak codziennie podczas komplety, przygotowując się z seminarzystami do Mszy św. na drugi dzień, powtarzam tę samą prośbę: "Jutro w południe otrzymacie Eucharystię. Musicie iść do ołtarza, niosąc w sercu wszystkich tych naszych braci świeckich, którym pandemia Mszę św. odebrała i którzy cierpią przez to duchowo. Nie zasługujemy wcale bardziej niż oni na dar Komunii Świętej...".