Lucień. Pożegnanie ks. kan. Eugeniusza Klonowskiego

ks. Włodzimierz Piętka ks. Włodzimierz Piętka

publikacja 18.06.2019 17:57

Zmarł pierwszy proboszcz i budowniczy kościoła w Lucieniu k. Gostynina.

Kościół w Lucieniu wypełnili wierni, którzy chcieli pożegnać swego pierwszego proboszcza. Kościół w Lucieniu wypełnili wierni, którzy chcieli pożegnać swego pierwszego proboszcza.
ks. Włodzimierz Piętka /Foto Gość

W przeddzień 45. rocznicy święceń kapłańskich odbył się pogrzeb ks. kan. Eugeniusza Klonowskiego, pierwszego proboszcza parafii św. Kazimierza w Lucieniu i budowniczego kościoła.

Pochodził z parafii Wyszyny k. Mławy, gdzie urodził się w 1950 roku. Ukończył Wyższe Seminarium Duchowne w Płocku i 16 czerwca 1974 roku przyjął święcenia kapłańskie. Był wikariuszem kolejno w parafiach: Gójsk, Gostynin, Słubice, Żałe, Niedzbórz i w płockiej farze. Gdy 16 czerwca 1983 roku bp Bogdan Sikorski utworzył parafię w Lucieniu, ks. Klonowski został jej pierwszym proboszczem. W 1989 roku rozpoczął budowę kościoła, którego poświęcenia dokonał bp Zygmunt Kamiński w 1998 roku. W 2015 roku ks. Klonowski przeszedł na emeryturę, ale pozostał w parafii, udzielając się duszpastersko i katechizując. I to właśnie na katechezie, w połowie listopada ubiegłego roku, doznał zawału serca i przez ponad pół roku, bez świadomości, przebywał najpierw w szpitalu, a później w Płockim Hospicjum pw. św. Urszuli Ledóchowskiej. Zmarł 8 czerwca.

Przed uroczystościami pogrzebowymi wyświetlono krótki dokument, w którym zebrano archiwalne nagrania ks. Klonowskiego i dotyczące jego osoby, a zwłaszcza dzieła budowy kościoła. Co ciekawe, ks. Klonowski był jednym z pierwszych księży w diecezji, zafascynowanym ówczesnymi nowinkami technicznymi, dlatego cenił sobie dokumenty, nagrania i fotografie. Teraz, po jego śmierci, nabrały one szczególnej wymowy. - Pamiętajcie, że kościoła nie buduje się tylko z cegieł, ale z dobrej woli. I gdyby nam zabrakło materiałów budowlanych, to pamiętajcie, że nigdy nie może nam zabraknąć dobrej woli - wybrzmiały w archiwalnym dokumencie słowa ks. Eugeniusza. Film kończył się wzruszającym kadrem, gdzie ksiądz jedzie na swoim ulubionym rowerze. Przed nim było tajemnicze światło, które częściowo oświeca drogę, ale też bardzo dobrze wskazuje jej kierunek.

Mszy św. pogrzebowej przewodniczył bp Mirosław Milewski, zaś kazanie wygłosił ks. prof. Ireneusz Mroczkowski. Mówił, że w tej samej godzinie, w której odbywa się pogrzeb ks. Eugeniusza, w płockiej katedrze święceni są nowi księża. - A zaczęło się, pamiętasz, ks. Eugeniuszu, od wzruszającego dialogu rektora z biskupem. Wtedy ks. Tadeusz Rutowski, przedstawiając nas, wymienił imiona i nazwiska, na co padło pytanie: Czy wiesz, że są tego godni? Myślę, że tak jak każdy kapłan, ty także często wracałeś do pytania - czy są tego godni, czy ja jestem tego godzien? Wracałeś do niego podczas rekolekcji, rozmyślań, Mszy św. - mówił ks. Mroczkowski.
Odniósł się zwłaszcza do posługi pierwszego proboszcza w Lucieniu: - Twoja zgoda na przyjście do Lucienia z misją utworzenia parafii i budowy kościoła nie tyle wynikała z emocji, co twardej, męskiej i odważnej decyzji. Często myślałem o tym, co czułeś, kiedy bp B. Sikorski zaproponował ci przyjście do Lucienia, jak to się często mówi, na puste pole. Owszem, była tu kaplica w Białem, ale nie było kościoła, plebanii, cmentarza. Był rok 1983, dopiero co zniesiono stan wojenny; jak zdobyć pozwolenie na plac pod kościół, jak rozmawiać z architektem, jak zdobyć materiały budowlane... Przecież tego nie uczyli nas w seminarium, na kursach proboszczowskich czy wikariuszowskich.

- Zrobiłeś, drogi ks. Eugeniuszu, rzecz tyle prostą, co genialną. Odkryłem ją w 1984 r., kiedy po powrocie ze studiów w Rzymie, już po śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, odwiedziłem Ciebie wraz z ks. Romualdem Jaworskim tam, w tej kurnej chatce, niedaleko chyba jeziora Białego, w Twojej plebanii. Do dziś pamiętam szok wywołany nie tylko - delikatnie mówiąc - prostotą tej plebanii, krytej strzechą, bez żadnych wygód, wody, kanalizacji. Szok mieszał się z olśnieniem; przecież to tak trzeba, tak zaczyna się każde budowanie kościoła, pośród ludzi, z wiarą w ich solidarność i zaufanie - mówił w kazaniu ks. Mroczkowski.

- Jak często wspominał ks. Eugeniusz, na początku pracy w Lucieniu miał tylko "papier w ręku", czyli akt erekcyjny od biskupa płockiego, i ufność w Bogu i Jego Matce - tak wspomina ks. Klonowskiego jako przyjaciela i duszpasterza Andrzej Mejer z Płocka. - To kiedyś bp Kamiński w prywatnej rozmowie powiedział mi: "Panie Andrzeju, nie widziałem jeszcze księdza mieszkającego w tak trudnych warunkach". Bo rzeczywiście mieszkał w kurnej chacie, z której trzeba było po wszystko wychodzić na dwór: po wodę do studni i w innych potrzebach.

- Mój obraz początkowej pracy ks. Eugeniusza w Lucieniu jest porównywany do pracy misjonarza, który rozpoczyna swą pracę od zera. Wtedy, w założeniach komunistycznej władzy, Lucień miał być "czerwony". To tam w większe święta kościelne przywożono młodzież na różnego rodzaju festyny. Pamiętam dobrze, jak w naszej lokalnej płockiej prasie ukazywały się bardzo nieprzychylne artykuły dotyczące księdza proboszcza, który sobie "uzurpował prawo" do terenu pod budowę przyszłego kościoła. Budowa świątyni była odległa w czasie i dlatego przez pierwsze lata od powołania parafii Msze św. były odprawiane w starym, folwarcznym budynku gospodarczym. Kilka lat temu jedna z miejscowych nauczycielek powiedziała do mnie i mojej żony, że przez tych 20 czy 30 lat w Lucieniu wszystko się zmieniło, łącznie z ludźmi, i to wszystko dzięki powstaniu parafii. A ksiądz całym sobą, prosto i dobitnie głosił słowo Boże. W podobny sposób przekonywał swoich parafian do potrzeby zaangażowania się w budowę kościoła, tłumacząc nieraz bardzo ostro, że "to wasz kościół, a nie mój, bo ja mogę odejść, a on zostanie dla was...".

- Wspomnę jeszcze opowiadanie ks. Eugeniusza o czasach budowy kościoła, kiedy o materiały budowlane było bardzo trudno. Udało mu się załatwić kilka dużych samochodów z tymi materiałami. Tiry przyjechały jednocześnie. Ksiądz chodził od domu do domu i prosił o pomoc. Nikt nie przyszedł. Wrócił do domu i po modlitwie ruszył jeszcze raz do tych samych, ale ze słowami nakazu: "Józek, jazda do roboty, bo trzeba tiry rozładować". Józek wstał i poszedł. I w ten sposób znaleźli się ludzie, co rozładowali samochody.

- Gdy kończył swoją posługę jako proboszcz, kościół był wypełniony po brzegi ludźmi. Tak nie było nigdy na niedzielnych Mszach, jak wtedy. Wzruszył się bardzo i trudno było tego nie zauważyć. Po Mszy św. było nas bardzo wielu, którzy dziękowali mu za lata pracy i dzieło jego życia. Był dobrym narzędziem w rękach Pana Boga, bo z niczego powstała piękna świątynia i cmentarz grzebalny, na którym teraz i on spoczął - wyznaje Andrzej Mejer.