Ratowała ją Maryja, więc do Niej szła

Marek Szyperski

publikacja 01.11.2016 23:56

Wspominamy Mieczysławę Gutkowską, wytrwałą pątniczkę do Matki Bożej na Jasnej Górze. Zmarła 10 grudnia ubiegłego roku.

Mieczysława Gutkowska 45 razy pielgrzymowała pieszo na Jasną Górę Mieczysława Gutkowska 45 razy pielgrzymowała pieszo na Jasną Górę
Marek Szyperski

O pani Mieci pisaliśmy na łamach "Gościa Płockiego" przed rokiem. Zawsze zadziwiało nas jej czerstwe zdrowie i kondycja fizyczna, aby mimo niewielkiej postury i sędziwego wieku, być codziennie w kościele na Mszy św., klękać bez wahania do Komunii i mieć na swym koncie ponad 40 pieszych pielgrzymek na Jasną Górę. A trzeba tu dodać, że zawsze szła z przodu, jakby prowadząc całą ciechanowską grupę.

Urodziła się w Warszawie tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Drugą wojnę przetrwała w Pułtusku, a po jej zakończeniu zamieszkała w Ciechanowie.

- Co robić, by tak długo żyć? – pytaliśmy wtedy panią Mieczysławę. - Modlić się, pracować, Boga mieć w sercu – to najważniejsze. I żyć z ludźmi, jak Bóg przykazał – to była prosta recepta naszej rozmówczyni.

45 lat z życiorysu pani Mieczysławy zajęły pielgrzymki na Jasną Górę. Jeździła do Częstochowy jeszcze przed drugą wojną. Piesze pielgrzymowanie rozpoczęła w 1962 r., skończyła w 2007 r. – Na początku chodziłam z grupą warszawską, potem z płocką. Raz dostałam zapalenia ścięgna. Trzy dni szłam boso na opuchniętych nogach. Chcieli mnie wziąć na samochód, ale powiedziałam: ja nie będę jechała na pieszej pielgrzymce. I jakoś tam doszłam. Pani Mieczysława mówi, że wtedy zdarzył się jeden z cudów, których w jej życiu było wiele, bo się oddała w opiekę Matce Bożej i wierzy, że Ona nad nią wciąż czuwa. – Jak doszłam, powiedziałam: "Matuchno, spójrz na moje nogi". Potem poszłam, polałam te nogi wodą z Jasnej Góry, a po trzech godzinach opuchlizna zeszła. To był cud!

Z warszawskiej pielgrzymki pamięta rok 1963. – Przy wyjściu z Warszawy samochody z ubraniami zostały przez władze komunistyczne zawrócone. Księża przebrali się wtedy w cywilne ubrania, żeby ustrzec się aresztowania – opowiada. – Szli więc w tym, co mieli. Dobrzy ludzie trochę poratowali, potajemnie nocą dawali ubrania. Z drzewa brzozowego zrobiliśmy krzyż i koronę cierniową. Tak wędrowaliśmy przez całe dziewięć dni pojedynczo. Przed Jasną Górą zorganizowaliśmy się. Choć dużo ludzi wróciło się, doszło nas 1200 osób. Szliśmy bocznymi drogami, bo ciągle nam przeszkadzali, ale karmili nas gospodarze, wynosili jedzenie wieczorem i nocą. Tak doszliśmy do Matki. Witał ich Prymas Tysiąclecia. Pani Miecia miała łzy w oczach na to wspomnienie. – Pamiętam, jak kard. Wyszyński powiedział: "Kochane dzieci, wiedziałem, że nas nie zawiedziecie". Padliśmy na kolana i był jeden wielki płacz. To było wielkie przeżycie! Na pielgrzymki pani Miecia szła zawsze w intencji rodziny i zdrowia wszystkich krewnych. Może też wymodliła je dla siebie.

W rozmowie wspominała, że w trudnych czasach Matka Boska kilka razy uchroniła ją przed śmiercią. – Za okupacji pracowałam na kuchni. Było tam sześć Rosjanek, które były w niewoli. Miały nam pomagać. Kiedyś poprosiły mnie, abym zaprowadziła je do kościoła. Poszłyśmy do Szyszk. Tam ksiądz znał język rosyjski, więc wyspowiadałyśmy się, one przyjęły Komunię św. Była też z nami siedmioletnia córka jednej z więźniarek. I ksiądz też jej dał Komunię. Były tak wdzięczne, że nie miałam na twarzy miejsca, gdzie one by mnie nie całowały. Gdy wróciłyśmy, powiedziały: "Z Bogiem się pojednałyśmy, mogą nas teraz rozstrzelać". A ja byłam zadowolona, że zrobiłam dobry uczynek. Potem poszły z frontem, a ja zostałam.

W Pułtusku pani Mieczysława współpracowała z partyzantką. Została złapana przez Niemców i dotkliwie pobita, ale nikogo nie wydała. – Matka Boska mnie uchroniła. Stłukli mnie na kwaśne jabłko, zemdlałam. Na gestapo mnie wieźli, ale Matuchna dała, że nie dowieźli. Dali tylko pismo i kazali się meldować. Chcieli, żebym wydała partyzantów, a jeden z nich miał troje dzieci. Straszyli, że mnie powieszą, ale nikogo nie wydałam. – Gdy Niemcy kazali się ewakuować z Pułtuska, ja zostałam. Złapali nas i kazali rozstrzelać, ale przyszedł rozkaz, że mamy kopać okopy. Wywieźli nas do Osieka. Stamtąd uciekłam i ukryłam się u gospodarza. Poszukiwali mnie gestapowcy, zeszli całą wioskę, ale gospodarz, u którego się ukrywałam, mieszkał na uboczu, i tam nie doszli. Matuchna uratowała! Po wojnie razem z bratem kupili domek w Ciechanowie. – Matka Boska Nieustającej Pomocy zawsze przy mnie była. Gdziekolwiek się ruszałam, czułam Jej ochronę. Wiedziałam, że nic mi się nie może stać, bo mam ochronę Maryi. Tak było od dziecka. Gdy byłam mała i nie zmówiłam pacierza, to na drugi dzień mówiłam dwa. Trzeba oddać – powtarzała sobie.

Kiedyś pani Mieczysława wpadła pod samochód. – Dziwili się ludzie, co widzieli ten wypadek, że jeszcze chodzę. A Matka uchroniła! - opowiadała.

– Jakoś tam będzie, byleby Matuchna nie opuszczała mnie do śmierci. Człowiek nie żyje sam dla siebie. Nigdy nie przywiązywałam wagi do pieniędzy. Zawsze było tak: ja dam i ja mam. Jak ta wdowa ostatni wdowi grosz. Ja w to wierzę, przekonałam się nieraz. Opiekowałam się innymi na pielgrzymce, opatrunki pomagałam robić, dźwigałam na plecach i miałam siłę. Dla mnie to wielka satysfakcja, gdy mogę komuś rękę podać. Człowiek z sobą nic nie zabierze, tylko dobre uczynki. Nagim się człowiek rodzi i nagim umiera – stwierdziła pani Mieczysława.