Wielki Piątek w Działdowie

s. Donata Koska

publikacja 18.03.2016 23:47

"Przez pamięć, jak na ekranie, przesuwają się okropne sceny działdowskiego piekła, na które w 1941 roku patrzyłyśmy własnymi oczyma... Opowiadanie o nich to jak ogień malowany w porównaniu do ognia rzeczywistego" - wspominała w 1967 roku siostra Honorata Szwarc, kapucynka, była więźniarka obozu Soldau w Działdowie.

Wielki Piątek w Działdowie Słupno, 1941 r. Błogosławieni: abp Antoni Julian Nowowiejski i bp Leon Wetmański przed wywiezieniem do obozu koncentracyjnego w Działdowie Archiwum diecezji płockiej

W nocy 7 marca 1941 r. esesmani urządzili zbiorowe aresztowanie duchowieństwa z całego powiatu płockiego. Uznano ich za "fanatycznych Polaków" i podżegaczy walczących z narodem niemieckim. Biskupów Antoniego Juliana Nowowiejskiego i Leona Wetmańskiego oraz innych kapłanów przewieziono do Płocka i umieszczono w piwnicy magistratu. Rankiem 8 marca 1941 r. Niemcy deportowali duchowieństwo samochodami ciężarowymi do obozu koncentracyjnego Soldau w Działdowie. Tam zostali oni osadzeni w dwóch celach (nr 12 i nr 13). Tak najstarszy arcybiskup spośród polskiego episkopatu trafił do obozu w wieku 83 lat. Przeżył tam niecałe trzy miesiące.

Wiele osób z kraju i zagranicy interweniowało w kancelarii Rzeszy Niemieckiej w Berlinie w sprawie uwolnienia arcybiskupa Nowowiejskiego i biskupa Wetmańskiego. Apelował o to między innymi sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej, wysocy rangą niemieccy urzędnicy państwowi, w tym szef gestapo w Płocku, a także biskup kielecki Czesław Karczmarek (kapłan diecezji płockiej), który zapewniał władze niemieckie, że przyjmie do siebie uwolnionych duchownych i da im utrzymanie. Niestety, wszystkie starania zakończyły się niepowodzeniem.

Kiedy wiadomość o wywiezieniu do obozu w Działdowie biskupów płockich dotarła do przasnyskiej klauzury, siostry przeraziły się. Nie przypuszczały, że Niemcy mogli odważyć się na tak nikczemny czyn. W swojej kronice odnotowały: "To jeszcze wzmogło nasz niepokój. Cierpiałyśmy, że nie mamy cząstki z tak okrutnie pokrzywdzonymi. Nasze pozorne bezpieczeństwo zawstydzało nas". Oczekiwały jednak na najgorsze...

2 kwietnia 1941 r. całą wspólnotę w liczbie 36 sióstr Niemcy także wywieźli do obozu w Działdowie. Wszystkie kapucynki zostały stłoczone w jednej celi brudnego baraku. Mimo nieludzkich warunków (zimna, robactwa, chorób, głodu i szykan) zachowywały – na tyle, na ile było to możliwe – zakonny regulamin: odmawiały brewiarz w odpowiednich porach dnia oraz całą dobę modliły się na różańcu (robiły to po dwie, klęcząc na barłogu i wymieniając się co godzinę), odmawiały także 1000 razy na dzień "Zdrowaś Maryjo" w intencji zakończenia wojny oraz cierpiących. Choć puchły z głodu, raz w tygodniu, we wtorki, ku czci św. Antoniego oddawały swój chleb innym więźniom. 25 lipca 1941 r. w obozie zmarła z wycieńczenia ciężko chora na gruźlicę Mieczysława Kowalska – siostra Maria Teresa od Dzieciątka Jezus. Dwa tygodnie po jej śmierci, 7 sierpnia, siostry opuściły Działdowo. Były przekonane, że są wolne dzięki ofierze cierpienia i męczeńskiej śmierci siostry Teresy od Dzieciątka Jezus, która ponad pół wieku później, 13 czerwca 1999 r., została ogłoszona przez papieża Jana Pawła II błogosławioną.

W obozie kontakt z księżmi diecezji płockiej siostry kapucynki nawiązały przypadkowo. W Wielki Czwartek 1941 r., kiedy wracały z latryny, na placu obozowym spotkały grupę biegnących więźniów, poganianych przez otyłego esesmana z karabinem. Jeden z więźniów, mijając siostry (chodziły w habitach), spytał: "Skąd siostry są?". Odpowiedziały, że z Przasnysza. Wówczas więzień zdążył powiedzieć: "Księża biskupi i księża z Płocka w liczbie 56 pozdrawiają siostry!". Na odpowiedź nie było już czasu. W obozie większość informacji rozchodziła się w ten sposób – w paru słowach lub gestach, użytych w tajemnicy.

Hitlerowcy nie ukrywali przed zakonnicami swojego okrucieństwa wobec kapłanów. Pewnego dnia, gdy siostry ustawiły się w kolejce po kawę, ktoś otworzył drzwi do celi księży i siostry ujrzały ich stojących w rzędzie. "Na pierwsze gwizdnięcie Niemca – zanotowała kronikarka – księża klękali, na drugie padali twarzą na ziemię, a na trzecie musieli szybko powstać. Młody esesman chciał pochwalić się swoimi »zdolnościami«, bo gwizdał długo, a kapłani padali na kolana, na twarz i powstawali... Niemcy widzieli, że patrzymy na tę poniewierkę stanu kapłańskiego, którą tym razem specjalnie dla nas urządzili. Nigdy nie zapomnimy szyderczych uśmiechów esesmanów ani tej pełnej godności postawy znieważanych kapłanów. W twarzach ich widoczne było tak wielkie skupienie. To była ich ofiara, połączona z wielką ofiarą Boga-Człowieka".

Duchowni w lagrze, oprócz fizycznego i moralnego upokorzenia, głodu i ciągłego lęku, doświadczali wyczerpującej bezczynności. Regulamin obozowy nakazywał im siedzieć całymi dniami w celach z rękoma wyciągniętymi na kolanach, z tułowiem wyprostowanym i przywartym do ściany lub w pozycji stojącej, z rękami wzniesionymi i opartymi o ścianę przed sobą. Ręce omdlewały im z wysiłku lub bezruchu, ale "wacha" zaglądał często do celi, sprawdzając, czy regulamin jest przestrzegany. Jeśli coś mu się nie podobało, wpadał do środka i bił ich ostrym rzemieniem, gdzie popadło.

Mimo to księża starali się służyć siostrom w takim wymiarze, jaki był możliwy, na przykład udzielając rozgrzeszenia, co było wielką pomocą w walce o zachowanie dyscypliny ducha. Wystarczyło przy przelotnym spotkaniu z pasjonistą lub innym księdzem nieznacznie uderzyć się w piersi i wzbudzić żal. Ten gest zastępował słowną prośbę o rozgrzeszenie. Widząc go, każdy kapłan natychmiast udzielał absolucji [rozgrzeszenia], ukradkowo kreśląc znak krzyża. Było to tajne obozowe duszpasterstwo kapłanów męczenników. Siostry przy każdej okazji korzystały z tej łaski.

Kapucynki widywały biskupa Leona Wetmańskiego biegającego razem z innymi księżmi więźniami po placu. Raz zauważyły go przez uchylone drzwi do jego celi, gdy czekały w kolejce po zupę. Spojrzał wówczas wymownie na siostry, pobłogosławił je i schował się w głąb pomieszczenia. Na jego twarzy widać było krwawiącą szramę.

Jeden raz widziały też arcybiskupa Antoniego Juliana Nowowiejskiego. Siostra Kolumba odnotowała to spotkanie w swoich zapiskach: "Jeszcze za życia ks. arcybiskupa (musiał to być początek maja) wracałyśmy z ubikacji. Żandarm wtedy się pomylił i wyprowadził nas najpierw, a potem dopiero księży, tak że gdyśmy wracały parami, naprzeciw nas, po prawej naszej stronie, szli parami księża. Oni pewnie nam się przyglądali, byłyśmy przecież w habitach, więc wiedzieli, kim jesteśmy, ale ja się krępowałam to uczynić, tylko zerknęłam okiem na koniec szeregu i zobaczyłam ks. arcybiskupa, jak szedł w ostatniej parze, w środku, między dwoma księżmi, ubrany w długi czarny tużurek. Jeszcze miał siłę iść".

Strażnicy znęcali się nad sędziwym ordynariuszem płockim w szczególny sposób. Pewnego dnia wyprowadzili arcybiskupa Nowowiejskiego na dziedziniec obozu i na oczach współwięźniów pędzili go biegiem do latryny i z powrotem. Gdy wreszcie zmęczony hierarcha przewrócił się w błoto, zerwano z jego szyi krzyż i kazano go podeptać. On jednak pochylił się i z szacunkiem ucałował krzyż, za co został przez hitlerowców pobity i skopany. Zmarł z wycieńczenia, prawdopodobnie 28 maja 1941 roku. Jako przyczynę śmierci Niemcy podali uwiąd starczy. Dziś prawdziwych okoliczności możemy się tylko domyślać. Nie wiadomo nawet, gdzie zostały złożone jego doczesne szczątki, ale najprawdopodobniej w jakimś wspólnym dole ze zwłokami zmarłych w lesie pod Białutami.

"Po rannej kawie, 28 maja, siostra Izabela Mikucka – pisały kapucynki – przechodząc korytarzem, spotkała ks. Adama Zaleskiego, który w przejściu szepnął jej: »Ksiądz arcybiskup umarł«. Siostra Izabela zdążyła zapytać jeszcze: »Kiedy?«. Ksiądz odpowiedział: »Dzisiaj«. To samo słyszała stojąca obok siostra Anna Kryszczak". Od tej chwili siostry modliły się za duszę zmarłego swojego arcypasterza i ojca diecezji.

Biskup Leon Wetmański również zmarł w Działdowie. Jako datę jego śmierci podaje się oficjalnie 10 października 1941 roku. Dotąd nie udało się ustalić miejsca pochówku tego męczennika.

13 czerwca 1999 r. obaj biskupi płoccy wraz z 106 innymi męczennikami II wojny światowej zostali w Warszawie beatyfikowani przez Jana Pawła II.