Trzeba walczyć o ten czas

am

publikacja 09.07.2015 13:02

Jak Domowy Kościół odpowiada na potrzeby współczesnego człowieka mówi ks. Tomasz Opaliński moderator krajowy gałęzi rodzinnej Ruchu Światło - Życie w rozmowie z Agnieszką Małecką.

Trzeba walczyć o ten czas Płock, 24.03.2011. Ks. Tomasz Opaliński, moderator krajowy Domowego Kościoła Agnieszka Małecka /Foto Gość

Agnieszka Małecka: Jak się ksiądz czuje „w butach” moderatora?

Ks. Tomasz Opaliński: Nie powiem, że mnie piją, bo jestem abstynentem, i wypadałoby, żeby buty też były abstynenckie…(śmiech). A tak poważnie, to jest sporo pracy. Na szczęście, doświadczam tego, co często powtarzamy na rekolekcjach dla par odpowiedzialnych, że Pan Bóg nie tyle powołuje uzdolnionych, co uzdalnia powołanych. Druga sprawa to ogromne wsparcie modlitewne,  o którym co jakiś czas ktoś mi mówi. I rzeczywiście, czuć taki wiatr w plecy. To nie jest tylko kwestia pracy z parą krajową, ale i kręgiem centralnym, z ludźmi odpowiedzialnymi za różne diakonie. W Domowym Kościele widać, jak ta odpowiedzialność rozkłada się na każdym, jak każdy dokłada swoją cegiełkę. Tu najbardziej można zobaczyć, co to znaczy kolegialność, wspólne podejmowanie odpowiedzialności.

Na jakim etapie jest dzisiaj Domowy Kościół?

W skali całego kraju, i chyba świata, można zobaczyć, że Domowy Kościół jest tą gałęzią, która najbujniej się rozwija. On się pojawia w różnych krajach i to nie tylko wśród Polonii, jak to było do tej pory np. w Stanach Zjednoczonych. Teraz na przykład powstają kręgi rdzennie amerykańskie. Kolejny rok oazy rodzin będą prowadzone w Kazachstanie, w tym roku też po raz pierwszy w Kenii. To pokazuje, że charyzmat Ruchu Światło Życie i Domowego Kościoła to nie jest tylko jakaś polska specyfika, ale coś, co jest bliskie kondycji człowieka współczesnego. Ten rozwój widać także w naszej diecezji. Oczywiście to będzie zależało od rejonu, ale dynamizm jest ogromny. Byłem ostatnio na rejonowym dniu wspólnoty. Widać, jak te kręgi rosną, i jak ludzie zachwycają się tym, co daje im Domowy Kościół. Marzy mi się, żeby w mojej parafii powstał krąg. Dwa „podejścia”  już były, teraz jesteśmy na etapie mocnego omadlania…

Czy Domowy Kościół jest propozycją na współczesne „bóle” rodziny?

Jeśli czytamy „Instrumentum laboris”  synodu biskupów, czy kiedy słuchamy papieża Franciszka mówiącego o rodzinie, to coraz bardziej widać, jak DK jest odpowiedzią na bardzo wiele bolączek współczesnych rodzin, z osamotnieniem włącznie. Oczywiście to nie jest tak, że on jest jakimś remedium, gwarancją dobrego życia.  Bywa i tak, że ktoś przez lata jest w Domowym Kościele i  mimo to małżeństwo przeżywa kryzys czy rozpada się – bardzo rzadko, ale i tak się zdarza. Trudno powiedzieć, gdzie popełnia się błąd. To nie jest tak, że „zapiszesz się” i wszystkie twoje problemy automatycznie się rozwiążą. I to nie znaczy, że będzie dużo łatwiej. Bo droga formacji to nie jest spoczęcie na laurach. To ciężka praca. Natomiast DK daje konkretne narzędzia. Ludzie DK nazywają to zobowiązaniami. To strasznie brzmi dla współczesnego człowieka, który nie znosi zobowiązań; na szczęście w Domowym Kościele mówimy też o nich jako darach. Te dary to modlitwa małżonków, modlitwa osobista, czytanie Słowa Bożego, jako swego rodzaju instrukcji obsługi do życia, małżeństwa. To także wyjazd na rekolekcje. Owszem, trzeba powalczyć o ten czas, żeby wyjechać na rekolekcje, ale dużo więcej się dostaje. Rodzina  przez 15 dni jest ze sobą. Niektórzy nawet dopiero odkrywają, kim są ich dzieci, które szybko – i czasem niespostrzeżenie dla rodziców - dorastają. To także dialog małżeński, jako swojego rodzaju szkoła i praktyka komunikacji, z którą dziś w rodzinach mamy chyba najwięcej problemów.

Czy jednak zobowiązania DK nie są zbyt trudne na dzisiejsze czasy?

Niektórzy czasami mówią, że można by zrezygnować z rekolekcji albo je skrócić. A to jest tak, jak w przypadku człowieka, któremu powiedziano, jak wspaniale śpi się na poduszce z pierza. A on mówi: „ nie, nie, cała poduszka pierza to za dużo”. Wziął sobie jedno piórko, położył na kamieniu, przespał się i mówi – nie działa. Tak samo będzie, jeśli weźmiemy z całego charyzmatu Domowego Kościoła jakiś jeden element, skrócimy coś i mówimy, „nie działa”. O. Franciszek Blachnicki mówił: „ten Ruch jest darem dla mnie; ja go sobie nie wymyśliłem, on mi został dany”. Jeśli chcemy, żeby on rósł, to tak, jak został nam dany. Ktoś z DK powiedział mi takie zdanie: „jeśli nie chcesz wyjechać na rekolekcje, znajdziesz wymówkę, jeśli chcesz wyjechać, znajdziesz sposób”. Ja byłem pełen podziwu, gdy na rekolekcje II stopnia, które prowadziłem, przyjechała rodzina z siódemką dzieci. Rodzina, której podstawowym źródłem utrzymania było prowadzenie pensjonatu. I ta rodzina w pełni sezonu, w momencie, gdy muszą zarobić na cały rok, wyjeżdża, zostawiając cały pensjonat na głowie swoim przyjaciołom z kręgu. Wszystko po to, by mieć czas na rekolekcje. To dla mnie niesamowity przykład zaufania do ludzi z kręgu i do Boga. Jeśli ja Jemu oddam ten czas, to nie będę skrzywdzony.

Rośnie liczba uczestników rekolekcji?

Myślę, że wzrasta świadomość, że potrzebna jest cała formacja, to znaczy coraz więcej ludzi wyjeżdża nie tylko na I i II ale i na III stopień, a te rekolekcje są też coraz częściej organizowane. Rosnąca liczba uczestników i samych rekolekcji wskazuje na to, że ludzie, którzy przeżyli oazę wakacyjną, zachwycą się na tyle, że potrafią innych do tego zapalić.

Co tak wyróżnia III stopień rekolekcji? Gdzie leży trudność?

Zacznijmy od tego, że pierwszy stopień oazy rekolekcyjnej to poznawanie Boga, zachwycenie się Jego miłością, Pismem św., dojście do tego, że Bóg jest Panem i Zbawicielem. To podstawowy kerygmat, który głosili apostołowie. Drugi stopień to poznanie Boga, działającego w sakramentach Kościoła. Poznajemy to poprzez historię Izraelitów, historię wyjścia z Egiptu, bo tam były zapowiedzi tego, co się wydarza w Kościele, w sakramentach. Natomiast trzeci stopień to poznawanie Boga, żyjącego w Kościele. Ten stopień został pomyślany pierwotnie przez o. Blachnickiego jako oaza prowadzona w Rzymie. Dlatego niektórzy mówią, że to już taka śmietanka, crème de la crème. Trzeci stopień jest pomyślany jako wędrowanie do poszczególnych kościołów stacyjnych, w którym poznajemy Kościół żyjący konkretnie, w tym miejscu. Wymaga więc od prowadzących dokładnego przygotowania, nie da się tego programu zaplanować raz na zawsze. W tym jest cała trudność. Jako prowadzący, muszę się zastanowić się, dokąd mam ich doprowadzić. Z drugiej strony, w rodzinach ta perspektywa może budzić niepokój, jak z dziećmi będą wędrować. Myślę, że teraz jest czas takiego odkrywania, że można przeżyć ten III stopień. Widziałem, jak rodzina z kilkorgiem dzieci bardzo dobrze sobie radziła, jeżdżąc po całym Podhalu. III stopień dla rodziny jest uświadomieniem sobie, gdzie jestem, i że moje życie w rodzinie, to jest już życie Kościoła. Kapitalnie widać to było podczas jednego pogodnego wieczoru, na którym dzieci pokazywały rodzicom, co one robią w parafii. Okazało się, że tych zaangażowań jest cała masa.

Czy jednak Domowy Kościół nie jest potencjałem wciąż za mało wykorzystanym w parafiach?

Pewnie tak. Często jeszcze nie wiemy, co tak naprawdę możemy stworzyć, jeśli będziemy działać razem. Czasami może to jest tak, że wygodniej jest, robić to, co się zazwyczaj robiło, bo wtedy jest wytłumaczenie, że pewnych rzeczy się nie da. Świeccy mówią, „z naszym proboszczem to już więcej się nie da zrobić”, a proboszcz albo wikariusz mówi: „nie, no ja już tyle zrobiłem… więcej nie dam rady”. Z obydwu stron wchodzi się w schematyczne role. Tam jednak, gdzie jesteśmy otwarci na Ducha Świętego, naprawdę okazuje się, że możemy zrobić sporo więcej. Ja też się tego uczę, a myślę, że Domowy Kościół jest bardzo dobrą szkołą.