publikacja 18.10.2012 00:00
– Trzeba angażować się w to, co mamy zrobić. Wtedy nie przeszkadza brak prądu i dróg, że jest parno i gorąco, że czarownik grozi śmiercią, a węże wpełzają przez okna – mówi w rozmowie z Agnieszką Kocznur siostra Teodora Grudzińska, misjonarka, która od 26 lat żyje w Kamerunie.
– Gdy pierwszy raz wyjechałam na misję do Kamerunu, przeżyłam szok. Po latach ci ludzie traktują mnie jak swoją. Żyję z nimi prawie 30 lat! – mówi s. Teodora Grudzińska, która na kilka tygodni przyjechała do Płocka
agnieszka kocznur
Agnieszka Kocznur: Od wielu lat przebywa Siostra na misjach. Czy czary i czarownicy nadal są tak mocno zakorzenieni w życiu afrykańskich plemion?
S. Teodora Grudzińska: – Nic się nie zmieniło. Ostatnio miałam zawieźć małego chłopca do szpitala oddalonego o 200 km. Lekarz już czekał, wszystko było gotowe na jego przyjazd. Byłam wtedy po operacji i nie mogłam prowadzić samochodu, więc poprosiłam o pomoc kierowcę miejscowego burmistrza. Wszystko ustaliliśmy i umówiliśmy się o określonej godzinie, ale… kierowca nie przyszedł. Minęła noc i nad ranem chłopiec zmarł. Po kilku godzinach przyszedł szofer i mówi: „Teraz mogę jechać. Wczoraj zapomniałem zamknąć okno przed zachodem słońca i zamieniłem się w koguta, w okiennicy swojego domu”. Dorosły i wykształcony człowiek, a tak się zachował. Byłam bardzo zdenerwowana. Ale potem zaczęłam myśleć, dlaczego rodzina tego chłopca nie skarżyła się, nie miała pretensji do tego kierowcy. Powiedzieli mi, że on nie mógł wyjść z domu, bo tradycja jest najważniejsza. Gdyby złamał ten przepis, rzuciłby na przodków przekleństwo.
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.